Reportaż Piotra Motyki / Szwecja
W zeszłym roku miałem niezwykle udany letni wypad w szwedzkie szkiery. Wraz z Rafałem Kowalczykiem oraz jego synem (a moim chrześniakiem) Mateuszem na początku sierpnia znakomicie połowiliśmy grube okonie. Co ważne - nie było żadnej przesadnej napinki, był za to pełen wakacyjny luz, wypoczynek, ciepło i świetna pogoda. Nic zatem dziwnego, że po roku postanowiliśmy powtórzyć tę ekscytującą przygodę.
Tym razem naszym celem były również szkiery Świętej Anny, lecz nie kwaterowaliśmy już na wyspie Kallsö, a w zupełnie innym miejscu: w wewnętrznych zatokach, w okolicy jeziora Sandfjärden i kanałku Strömmen. Towarzyszył nam też czwarty wędkarz – mój sympatyczny kolega i sąsiad z warszawskiego Ursynowa Ignacy.
Oto mój dzienniczek z tej letniej, koleżeńsko-rodzinnej wyprawy.
Wyruszamy około 13.00. Samochód zapakowany po dach, ale w naszych planach jest wiele gatunków – sprzętu zatem też należy wziąć więcej. Głównym celem będą oczywiście okonie i szczupaki, a metodą spinning. Jednak poza tym będziemy też próbowali złowić pstrąga, a młody adept wędkarstwa Mateusz chce zasmakować łowienia płoci na spławik. Są więc też zanęty, robaki, muchówki, a nawet dmuchany belly boat. Bez problemu docieramy autostradą do Gdyni i równo o 21.00 wychodzimy w morze. Rano będziemy w Karlskronie, a stamtąd mamy do przejechania jeszcze 300 km. Zaraz po kolacji idziemy więc grzecznie spać, aby choć trochę odpocząć – bo pobudka niestety już o 6.00.
Około południa docieramy na miejsce. Domek położony jest nieopodal kanałku Strömmen, łączącego morskie szkiery Świętej Anny z dość sporym jeziorem Sandfjärden. Nazwa jezioro jest w zasadzie umowna, bo woda słodka wymieszała się tam już dawno ze słoną i Sandfjärden stało się częścią szkierów – okresami żyje tam nawet bałtycki śledź. Poza tym oczywiście szczupak, okoń, sandacz i biała ryba. I to w dużych ilościach. Rekordowy „pike” z tegorocznej wiosny miał 118 cm – tak zrelacjonował nam gospodarz. Poza tym dał nam delikatnie do zrozumienia, że obecnie może być ciężko. Wyniki miejscowych, którzy spędzają tu wakacje w swoich domkach letniskowych, nie są rewelacyjne. Wiemy – to lato, trudny czas. Ale myślę, że jakoś sobie z tym poradzimy.
Łodzie są porządne, obszerne, z 30-konnymi silnikami. Dadzą nam szansę pływać dalej nawet przy wietrznej pogodzie. A pływanie to w szkierach klucz do sukcesów. Dzielimy się na dwie ekipy: ja będę pływał z Ignacym, Rafał z Mateuszem. Pospiesznie wypakowujemy się i montujemy sprzęt, bo po południu chcemy oczywiście wypłynąć na ryby. Domek jest dość stary, ale przez to bardzo klimatyczny, taki typowy wiejski – nie ma w nim może za dużo przestrzeni, ale wędkarzom to w zupełności wystarczy. Jest za to spory taras. Ważne, że mamy kuchnię, łazienkę z prysznicem, osobne sypialnie i dużo... kontaktów do ładowania sprzętu. Wygoda na urlopie jest wszak rzeczą ważną i pewne minimum musi być!
Chłopaki spieszą się bardzo na ryby, ja wiem, że trzeba spokojnie przygotować najpierw sprzęt, zamontować echosondy, zadbać o detale. Niczego nie może na łódce zabraknąć – np. brak plastrów opatrunkowych (uwaga – szczupacze zęby!), aparatu fotograficznego, wody do picia czy rozwieracza może spaskudzić naprawdę piękny czas, kiedy ryby po wielu godzinach bezowocnego pływania zaczynają wreszcie swoje żerowe harce. Grzebię się więc jeszcze ze sprzętem, kiedy inni pędzą już ze spinningami nad kanałek i wykonują pierwsze rzuty. Z drugiej strony nie ma się też im co nadmiernie dziwić – czekali na ten wyjazd niecierpliwie od kilku długich tygodni.
Gdy przychodzę na przystań, Ignacy ma już w ręku okonia – dobrze ponad 30 centymetrów. Rafał z Mateuszem stoją łódką zakotwiczeni na środku kanałku i też coś juz złowili. Wreszcie wypływamy. Kierujemy się w stronę jeziora Sandfjärden. Piękne, zielone, wysokie trzciny tworzą jakby ściany na obu brzegach kanałku. Dopływamy w końcu do połączenia kanałku z jeziorem, gdy zza wysokich trzcin słyszę radosne okrzyki po szwedzku. Wypływamy zza rogu i dostrzegam łódkę z trzema Szwedami, z których jeden trzyma w ręku dorodnego szczupaka około 4 kilo. Po chwili szczupak ląduje z powrotem w wodzie i odpływa w toń. Oho, dobre miejsce – myślę sobie. No tak, połączenie z kanałkiem jest dobrym miejscem, bo nim być musi. Tutaj migrują stada drobnicy, które bacznie obserwują zaczajone w trzcinach drapieżniki. Pewnie spróbujemy tu jeszcze nie raz. Przez dwie godziny obławiamy rozległy blat porośnięty zielskiem z wodą o głębokości w przedziale 1-3 metra, ale nie ma brań.
Zdaję sobie sprawę, że letnie szczupaki są trudne. Wędkarska teoria, jak również lata osobistych doświadczeń mówią mi, że nie mogą brać tak intensywnie, jak wiosną czy wczesną jesienią. Teraz woda jest ciepła, zakwitnięta. Trzeba czasem czekać godzinami na rozpoczęcie szczupaczego żeru, który zresztą trwa zwykle krótko – kilkanaście minut, pół godziny, może godzinę. W pełni lata najlepsze są ranki i wieczory, ale pojedyncze ryby można złowić o każdej porze dnia. Czasem największe sztuki trafiają się w południe - dlatego wielogodzinne sesje też mają swój sens, choć dużo czasu bez wątpienia przełowimy „na pusto”. Można za to złapać opaleniznę, nawdychać się morskiego jodu, zrelaksować. Zobaczymy, jak będzie teraz…
Całkiem odmiennie powinno być z okoniami. Te latem żerują najlepiej, uganiając się dużymi rozbójniczymi stadami za rybim drobiazgiem. Tutaj w szkierach są widoki na naprawdę dorodne garbusy - można się wystrzelać i smacznie pojeść. A na dodatek o każdej porze dnia jest szansa na powtarzalne brania. To zapewnia brak nudy.
Przepływamy kanałkiem na otwarte szkiery. Przy pierwszym trzcinowisku łowię pierwszego szczupaka. Ma typowy szkierowy rozmiar – około 60 cm i dobrze ponad kilo wagi. Wziął klasycznie – to był tzw. „mocny strzał” z pierwszego opadu, zaraz po zanurkowaniu gumowej przynęty w wodzie. Już dobrze pod wieczór łowię kolejne dwa szczupaki. Jeden z nich ma 2 kilo (czyli już tzw. „ładny”), drugi mniejszy. Wzięły z gęstego zielska, które mocno utrudnia łowienie. Oba na gumę. Rafał z synem mają kilka dorodnych okoni w granicach 40 cm i dwa szczupaki. Ignacy jeszcze na koniec dnia łowi przy kanałku standardowego „zębacza”.
Wracamy - pierwszy dzień za nami. Jeszcze kolacja i spać.
Na ryby wyruszamy około południa. Kierujemy się kanałkiem w lewo, na szkiery. Po drodze mijamy szwedzką łódkę zakotwiczoną niedaleko mostku. Miejscowi uwielbiają okonie – dla nich to największy kulinarny rarytas, łowią je więc latem namiętnie. Przy pierwszym pasie trzcin mam uderzenie z opadu, ale ryba schodzi. Oglądam przynętę – obcięty ogonek. Jak się później okaże – znak firmowy tego wyjazdu. Próbujemy dalej - wokół małych wysepek wyjmuję niedużego szczupaka, potem Ignacy kolejnego. Swoją zdobycz ma też Rafał. Wielką uciążliwością przy łowieniu są wysokie pędy morskich roślin, przypominających sznurki, które rosną od dna aż do powierzchni wody. Przy trzcinach tak gęsto, że skuteczne i lubiane przez nas łowienie z opadu jest bardzo trudne, w wielu miejscach wręcz niemożliwe. Glony łapiemy już zaraz po rzucie, niemal z powierzchni. Nieco dalej od trzcin jest już trochę lepiej, ale i tak po kilku obrotach korbką już mamy na przynęcie twardy, brunatny pęd, zaburzający jej normalną pracę. Staramy się więc łowić nieco głębiej, tam, gdzie pas roślin kończy się lub jest na tyle rzadki, że już da się prowadzić gumy. O innych przynętach raczej nie ma mowy – kotwiczki są tak „czepne”, że wobler czy obrotówka ma efektywny czas pracy na poziomie 2-3 sekund od wpadnięcia do wody. Nawet powierzchniowe poppery zahaczają o upiorne glony i przestają chlapać. Jakiś koszmar - takiej ilości tego dziadostwa nie pamiętam. Ale każdy rok jest inny i ma swoją specyfikę. Tego nauczyłem się przez lata wędkowania w Szwecji. Stosujemy więc gumy i to bez dozbrojek, muszą wystarczyć nam pojedyncze haki. Efektywny czas pracy przynęty - niezakłócony żadnymi farfoclami - jest bowiem jednym z najważniejszych czynników wpływających na wędkarski sukces.
Powoli kierujemy się w głąb szkierowej zatoki, tam, gdzie koledzy zaznaczyli mi na mapie najlepsze miejsca na wiosenne szczupaki. Ale czy na letnie? Zobaczymy. W końcu dopływamy. Wzmaga się wiatr, łowienie w dryfie jest więc bardzo trudne. Niemniej zawsze lepiej gdy wieje, niż gdyby miała być flauta. To pobudza drapieżniki. Woda ma tu już ponad 20 stopni Celsjusza, choć w innych miejscach jej temperatura nie przekraczała osiemnastu. Jest płytko, góra metr głębokości. Woda mętna, dno porośnięte moczarką, na brzegach gęste trzciny. Wygląda to wszystko rewelacyjnie, ale godzina łowienia nie przynosi żadnych efektów. Powoli przesuwamy się więc z powrotem w stronę naszego kanałku, tym razem południowym brzegiem zatoki. Po drodze Rafał z Mateuszem zaliczają jakieś szczupaki.
Wiatr zaczyna dochodzić do siedmiu metrów na sekundę, nawet na kotwicy ściąga nasze łodzie. Płyniemy więc na jezioro Sandfjärden, gdzie możemy znaleźć więcej osłoniętych miejsc. Tam też notujemy kolejnych kilka brań i wyjmujemy parę szczupaków. Największego ma Rafał – dwa i pół kilo. Był zaczajony w trzcinach przy samym kanałku, tam, gdzie wczoraj swoją rybę mieli spotkani Szwedzi.
Do wieczora nic spektakularnego się już nie wydarza. Rafał z Mateuszem płyną więc z powrotem na przystań, aby połowić na zanęconym wcześniej miejscu na spławik. Mały zalicza kilka płotek, my z Ignacym jakiegoś pojedynczego okonia i tak nasz wędkarski dzień dobiega końca. Na kolację smaczne gołąbki z ziemniakami i przyjemnie umęczeni lądujemy w łóżkach. Na razie pod względem wyników jest mocno średnio, ale jutro – jak zwykle – nowe nadzieje. I to jest właśnie najpiękniejsze na wyprawach.
Rano śpimy jak zwykle nieco dłużej (urlopowe prawo), a potem jemy smakowite śniadanko, czyli jajecznicę na boczku. Po śniadaniu gotuję żurek na dwa dni – nic tak jak smaczna, gorąca zupa nie zaspokoi pierwszego głodu po powrocie z ryb. Koło południa meldujemy się na pomoście. W wodzie widać całe ławice małych rybek – są cierniki, uklejki, płotki. Ileż tu pokarmu dla drapieżników! Co chwila słychać atak okonia na powierzchni. Wypływamy. Dziś całodzienna wycieczka w odleglejsze rejony szkierów, chcemy sprawdzić miejsca, które obławiałem wielokrotnie mieszkając w zatoce Slatbaken. Tam, bliżej otwartego morza, woda może być chłodniejsza, a ryby bardziej aktywne. Płyniemy zatem w stronę mostu w Lagnö. Woda nie jest dziś zbyt sfalowana, płynie się komfortowo. Po drodze zatrzymujemy się w pierwszej lepszej zatoczce. Ignacy ma od razu branie, potem ja. Ryby jednak nie zapinają się na hakach. Biorą bardzo ostrożnie, delikatnie. Potem Rafał z Mateuszem wyjmują po szczupaku – mały nawet takiego około 2 kilo. Będzie z niego wędkarz! Potem wyjmujemy jeszcze kilka okoni i płyniemy dalej.
W następnej zatoce Rafał ma rybę 2,5 kg i jeszcze jedną mniejszą. My z Ignacym na razie tylko kolejne brania. Ogonki znów odgryzione. Przed mostem, w Sanden, podpływamy do sklepu spożywczego, gdzie robimy drobne zakupy. Potem płyniemy w ostatnią zatokę przed mostem, gdzie wreszcie wyjmuję pierwszego szczupaka. Rafał ma znowu ładniejszego - ponad dwa kilo. A ja zaliczam trzy następne niezacięte brania i tracę kolejny ogonek. Tu miejsce jest bardzo ciekawe – trzcinowisko sąsiaduje z podwodną łąką i spadkiem na kilka metrów głębokości. To modelowa miejscówka na grubego zwierza. Trzeba by cierpliwie połowić kilka godzin, ale my wolimy różnorodność wrażeń i płyniemy dalej.
Następną rybę wyjmuje po drodze Ignacy. Standard – na oko dwójka albo trochę mniej. Wziął na rippera Mannsa w ocienionej zatoczce, dwa metry od trzcin.
Wreszcie dopływamy do jednej z moich ulubionych zatoczek w pobliżu drewnianego mostu na kanale prowadzącym na zewnętrzne szkiery i otwarte morze. Ignacy zalicza następną podobną jak wcześniej rybę, a Rafał ma na sporą białą gumę z niebieskim grzbietem branie czegoś znacznie większego. Po zacięciu szczupak krąży wokół jego łodzi, a ja szybko wyjmuję aparat i robię pierwsze fotki. Przy pierwszej próbie podebrania ryba umyka do dna, a po chwili Mateusz gorączkowo szuka w torbie chwytaka, bo klasyczny leszczowy podbierak chyba trochę za mały. W pewnym momencie szczupak wyskakuje z wody i niestety wypina się z haka. A był tuż, tuż. Szkoda. Ryba miała według mojej pobieżnej oceny około 4 kilo i pomiędzy 80 a 85 centymetrów długości. No cóż - to się zdarza, to wędkarski chleb powszedni i trzeba z tym żyć. Na szczęście udało mi się zrobić szczupakowi zdjęcie w wyskoku, więc jakiś połowiczny chociaż sukces jednak jest.
Potem Ignacy wyjmuje nieco mniejszego szczupaka niż dwa wcześniejsze, a ja przy kolejnej wysepce „półtorakilaczka” z klasycznego opadu przy trzcinach. To było mocne walnięcie, takie, jakie lubię najbardziej. Z kolei Rafał z Mateuszem trafiają na stadko okoni, z których kilka udaje się wyjąć. Ja zaliczam tylko jednego, a przy okazji na okoniowy zestaw zaczepił mi się szczupak, niestety po wyskoku zerwał się - podobnie jak wcześniej Rafałowy. Wokół tych wysepek dużo się działo, to na pewno jedno z lepszych miejsc.
Tymczasem płyniemy dalej, na kilka zatoczek znanych mi dobrze z wcześniejszych wypraw. Tam zawsze coś sobie przytuliłem, w jednej z nich nawet przy każdym pobycie coś większego. Teraz jednak nic nie wyjmujemy, notuję tylko kolejne niezacięte brania. Kilkaset metrów dalej jedną rybę ma za to Rafał. Nieco zgłodnieliśmy, trzeba więc otworzyć konserwę i zrobić kanapki. Takie biwakowe jedzenie… A na deser czekolada z orzechami. Siły więc szybko powracają.
Potem łowimy jeszcze bez efektów przez dwie kolejne godziny, a na końcu, w drodze powrotnej łowię z trzcin szczupaka około półtora kilo. Jeszcze w przydomowym kanałku mam z opadu przy dnie branie potężnego okonia, jednak po kilkunastu sekundach walki ryba uwalnia się z haka. Na mostku widzę dwóch wędkarzy o mocno śniadej karnacji, których na szkierowym wybrzeżu też się coraz częściej spotyka. Oczywiście nie tylu co w Sztokholmie czy Malmö, ale np. w Valdemarsvik jest ich spora kolonia. Łowią w pionie okonie, bodaj na robaka. Co chwila wyjmują rybę, nawet niektóre mają ponad 30 cm. Popływamy więc w stronę mostka – na tyle blisko, na ile pozwala wędkarski savoir vivre – niemniej udaje mi się wyjąć tylko jednego, ale za to dość ładnego pasiaczka. Z kolei za mostkiem Ignacy ma dwa. Około dziewiątej kończymy ten piękny wędkarski dzień. A w domu czeka na nas talerz gorącego żuru z białą kiełbasą. Warto było potrudzić się trochę rano!
Dziś podwójne uroczysty dzień – w wymiarze religijnym i polskim. Wniebowzięcie NMP czyli mówiąc potocznie święto Matki Boskiej Zielnej, a także rocznica Cudu nad Wisłą czyli sławetnego zwycięstwa nad bolszewikami z 1920 roku. Na ryby ubieram się więc adekwatnie – zakładam białego t-shirta i czerwoną czapeczkę z orzełkiem. Pamięć naszych bohaterów warto czcić – nawet na urlopie.
Dzisiaj jest potężna wichura – momentami wieje 6-7 metrów na sekundę. Nie płyniemy więc tak daleko, jak wczoraj. Przeprawiamy się tylko na drugą stronę naszej szkierowej zatoki i wpływamy w mniejszą, boczną jej odnogę. Tam znajdujemy gigantyczny blat porośnięty zielskiem – głównie rogatkiem i rdestnicą, za to mniej jest tych nieprzyjemnych sznurkowatych traw. Dryfujemy nad łąką i obławiamy dokładnie każdy jej metr, na zmianę z lewej i prawej strony. Podskórnie czuję, że tu musi coś siedzieć. Jakby na potwierdzenie tej tezy mam uderzenie w przynętę, ale znowu nic się nie zaczepia. Łowimy dalej, jednak z każdym kwadransem nadzieja gaśnie. Wreszcie Ignacy po godzinie młócenia wody odkłada wędkę i układa się do drzemki, ja natomiast nie rezygnuję i kontynuuje walkę. Wreszcie jest! Silne uderzenie w biało-niebieską gumę, zacięcie, krótki hol i w łodzi ląduje przyzwoity dwukilowy szczupak.
Ignacy wstaje i zabiera się również do biczowania wody. Morale znów na odpowiednim poziomie. Cóż, w wędkarstwie każda złowiona ryba, ba – każde branie – to powrót nadziei, wiary, zastrzyk nowych sił. Zakładam jeszcze większą gumę imitująca płotkę z cięższą 10-gramową główką. Aby przynęta szła głębiej, bliżej przyczajonych przy dnie drapieżnych zębatych paszcz. Po niespełna dziesięciu minutach czuję znacznie silniejsze „kopnięcie” jakieś piętnaście metrów od prawej burty. Zacinam natychmiast energicznym ruchem. Ciężar pulsuje! Wędka dobrze wygięta. Walka trwa 2-3 minuty, ryba nurkuje pod łódź, ale w końcu ten gruby letni szczupak w granicach 3 kilo trzepie się już w podbieraku. Niby nic wielkiego, bo do metra jeszcze daleko, ale w tych trudnych warunkach daje jednak sporo satysfakcji.
Tymczasem wiatr wieje coraz mocniej, a kolejna godzina nie przynosi więcej żadnych brań. Decydujemy się spłynąć na niezamieszkałą skalistą wysepkę i zrobić sobie tam obiad. To już nasza szkierowa tradycja. Wzięliśmy ze sobą na łódź jednorazowego grilla, pieczywo i kiełbaski, które w takich okolicznościach, nad wodą, smakują zdecydowanie najlepiej. Z góry spoglądamy na sfalowaną zatokę – powrót na drugi brzeg może być trudny. Na szczęście w ciągu godziny wiatr słabnie – zgodnie zresztą z prognozą świetnego pogodowego portalu www.yr.no, tak więc po spożyciu lunchu wracamy w okolice naszej bazy. Tam spinningujemy jeszcze przez kilka godzin, ale tego dnia nie łowimy już więcej ani jednego szczupaka. Pada za to kilka okoni, niemniej zawsze są to wymęczone, pojedyncze ryby. Na szalony stadny żer, gwarantujący ciągłe brania przez dłuższy czas, jeszcze na tym wyjeździe nie trafiliśmy.
Dzisiaj mamy specjalny punkt programu – wycieczkę na pstrągi. Około 30 kilometrów od naszego domku znajduje się prywatne leśne jeziorko, należące kiedyś do mojego szwedzkiego znajomego, a obecnie będące w posiadaniu innego Szweda. Udało mi się przed wyjazdem uzyskać jego zgodę na jednodniowe połowy. Jezioro zostało kilka lat temu zarybione grubymi pstrągami tęczowymi. Łowiłem tam już dwa razy, i za każdym razem mnie oraz moim towarzyszom udawało się złowić kilka okazowych sztuk. Ponadto miejsce jest bardzo urokliwe, położone w lesie, na odludziu, można więc tam spędzić kilka miłych godzin i dobrze wypocząć.
Padający przez całą noc deszcz skończył się około południa. Po przygotowaniu pstrągowego sprzętu wyruszamy więc w drogę pełni nadziei i przyjemnego podniecenia. Po dojechaniu na miejsce rozkładamy wędki, a ja dodatkowo pompuję mojego belly boata. Dzielimy się na dwie grupy – trzej panowie spinningiści będą łowić z łódki, ja natomiast spróbuję szczęścia na sztuczną muchę pływając belly boatem, z brzegu bowiem, ze względu na zarośla, rzuty muchówką byłyby bardzo trudne. Jeziorko jest w pełni lata obficie porośnięte grążelami i pięknymi liliami wodnymi – widok mógłby posłużyć jakiemuś pejzażyście do namalowania impresjonistycznego dzieła. Jednak wokół roślinności jest też dość szeroki pas czystej wody – łowienie będzie skutkiem tego dość komfortowe.
Gdy ja męczę się jeszcze na brzegu z całym moim muchowym majdanem, na łódce już pierwsze branie! Mateusz zaciął okazałego tęczaka, który wysnuwając w szalonym tempie żyłkę z kołowrotka pomknął w stronę gęstych zarośli. Mały nie zdążył jeszcze dokręcić hamulca, a ryba była już w zielsku. Niestety, pstrąg sprytnie wbił tkwiącą w pysku kotwiczkę w twardą grążelową łodygę i uwolnił się z haka. Stary numer! Z dużymi rybami tak właśnie jest. Trzeba natychmiast po braniu odciągać je siłowo od wszelkich znajdujących się w wodzie zawad, drzew, krzaków, głazów czy podwodnych roślin. Nie zawsze się to jednak udaje i tak też stało się tym razem. Matusz jest niepocieszony – ryba była naprawdę wielka…
Rozpoczynam wędkowanie z użyciem oliwkowego streamera. Bez efektów Zmieniam go więc na pomarańczowo-czarnego. Również nic. No to zakładam białego, a potem szarego, czarnego i brązowego. Zmieniam duże na mniejsze. Nic, żadnego odzewu w wodzie. Powoli zaczynam się denerwować – czyżby ten pstrąg Mateusza był jakimś przypadkowym zrządzeniem losu, a letnia pora i dość nagrzana woda uniemożliwią nam osiągnięcie sukcesu? Ryby mogą przecież siedzieć w roślinności, a wyruszać nad żer jedynie wczesnym rankiem lub późnym wieczorem.
Z gorączkowych rozmyślań wyrywa mnie nagle głośny chlupot wody. Odwracam się przez ramię i widzę wygiętą wędkę Ignacego, a w wodzie potężne rozbryzgi tworzone przez ciągniętą niemal po powierzchni rybę. Krzyczę do niego, aby holował ostrożniej, nie na siłę, ale jest już za późno. Ryba dojeżdża szybko w okolice łódki i znika w trzymanym przez Rafała podbieraku. A więc jest! Zaraz dochodzę do wniosku, że decyzja Ignacego była jednak słuszna – siłowy hol był możliwy dzięki mocnemu kijowi i plecionce, a oddanie rybie choć odrobiny inicjatywy mogło zakończyć się jej utratą w kłębowisku roślin.
Pstrąg jest ogromny – ma na oko jakieś cztery kilo. Płetwy pełne, kolory śliczne, wygląda jak dziki. Ignacy z dumą prezentuje go do zdjęcia, a ja – co tu dużo mówić – trochę mu zazdroszczę. Trofeum jak z bajki. Na tym niewielkim leśnym jeziorku, w tak pięknych okolicznościach przyrody. Brawo! Pływam więc dalej w różnych rejonach naszego łowiska, wykonując przez cały czas z mozołem kolejne rzuty, ale efektów jak nie było, tak nie ma. Nie pomagają próby skuszenia pstrągów nimfą, mokrą muchą, glajchą czy tak skuteczną na wszelkich łowiskach świata sanową „gangreną”. A na łodzi znowu radość! Tym razem Rafał zacina i skutecznie podbiera kolejnego „kabana”. Tym razem ryba jest nieco mniejsza – ma „tylko” około 3 kilo. Spinningiści dzisiaj górą!
Cóż, dzień dobiega końca, a ja muszę pogodzić się z porażką. Czasem jednak tak bywa, że agresywna spnningowa przynęta jest skuteczniejsza od wszelakich much – szczególnie, gdy łowimy duże pstrągi żywiące się głównie rybkami. Gdyby pstrąg był nastawiony na pływające w wodzie larwy, nimfy i inne małe żyjątka, albo gdyby zbierał z powierzchni majową jętkę, dołożyłbym im muchówką pewnie z dziesięć do zera. A tak – trzeba wracać do domu z nosem spuszczonym na kwintę i obolałymi korzonkami. Takie życie. Humor poprawiają mi dopiero podane na kolację szwedzkie kuleczki mięsne – tzw. „köttbullar”. To specjalność miejscowej kuchni. Można kupić je gotowe w niemal każdym sklepie spożywczym, co czynimy choć raz na każdym wyjeździe. Po ogrzaniu na patelni lub grillu, podawane z ziemniaczkami puree, smakują wyśmienicie – jak nasze polskie mielone!
Prognoza pogody jest optymistyczna, tak więc znowu robimy sobie dalszą wycieczkę za wysoki most. Po drodze Rafał z Mateuszem wyciągają kilka szczupaków, w tym jednego znacznych rozmiarów – ma 82 centymetry i minimum 4 kilo. Piękna ryba! My z Ignacym notujemy tylko kilka pustych brań. Tracę też kolejne ogonki od przynęt. Wyraźnie nam nie idzie. Pierwsze ryby wyciągam dopiero po trzech godzinach pływania. I są to okonie! Trafiliśmy wreszcie na stadko, które goniło wściekle za drobnicą. Zdradzały to wyskakujące z wody w górę maleńkie rybki.
Każdy rzut przynosi okonia w granicach 25-30 centymetrów. Wyciągam po kolei cztery i brania ustają. Po paru minutach dostrzegamy gotująca się wodę w zupełnie innym miejscu. Podpływamy tam w te pędy i znowu – rzut, bach i siedzi, rzut, bach i siedzi! Brania są niezwykle agresywne – tak więc jest to ten rodzaj żeru, a o którym marzyliśmy. Niestety, szaleństwo trwa ledwie kilka minut i znowu ustaje. Mimo usilnych starań nie odnajdujemy już stada. Można zrobić przerwę na lunch.
Po upływie kolejnej godziny postanawiam skupić się na sporym kilkuhektarowym blacie o głębokości 1-2 metrów, okolonym trzcinowiskami i porośniętym w całości roślinnością zanurzoną. Miejscami jest ona gęsta i znacznie utrudnia łowienie, miejscami jednak rzadsza – i tam lokuję swoje największe nadzieje. Prowadząc gumę już czuję, że jej praca pomiędzy łodygami jest właściwa i musi przynieść efekty. Nie mylę się. Najpierw notuję kilka brań i odprowadzeń, wreszcie zacinam szczupaka, który jednak wyczyniając skomplikowane akrobacje uwalnia się na moich oczach z haka, a następnie zacinam kolejnego, doprowadzam do łódki i podejmuję chwytem za kark. No, wreszcie! Wykonuję kolejne rzuty - to w prawo, to w lewo – i czuję na kiju kolejne skubnięcia. Wreszcie atomowe uderzenie niemal wyrywa mi spinning z ręki: jakieś pięć metrów od łódki spory szczupak chwycił moją gumę, a ja natychmiast skontrowałem go energicznym zacięciem. Jest na haku! Stojąc wysoko na rufie łódki świetnie widzę, jak złocista ryba wygina się w przejrzystej wodzie walcząc o wolność. To piękny moment - ryba na kiju, serce bije szybciej. W końcu udaje mi się uspokoić szczupaka i podprowadzić w pobliże burty, a Ignacy naszym wielkim szczupakowym podbierakiem chwyta go pewnie i przenosi do łodzi.
Wyjmuję rybę z podbieraka i przykładam do miarki – ma 80 centymetrów. Waga na moje wyczucie w granicach 4 kilo, może ciut mniej, może ciut więcej. Unoszę szczupaka do zdjęcia trzymając palcami pod pokrywą skrzelową, a ten w pewnym momencie wyszarpuje się i przebija mi kciuk ostrym zębiskiem niemal na wylot. Krew leje się strumykiem, ale rana kłuta nie jest na szczęście tak kłopotliwa, jak cięta. Oddaję rybę Ignacemu, robię sobie szybko prowizoryczny opatrunek (i znowu: co by było, gdybym nie miał przy sobie plastrów?!) i fotografuję rybę w dłoniach kolegi. Niech zostanie mi choć jakaś pamiątka jako rekompensata za to cierpienie. Oczywiście jest jeszcze jeden bonus, znacznie ważniejszy – satysfakcja łowcy. Ryba tej klasy, złowiona w okresie letniego żerowego lenistwa, powinna sprawić radość każdemu wędkarzowi. Bowiem tylko łowca wie, ile wysiłku, ile intensywnych przemyśleń nad taktyką, ile rzutów i zmian przynęt go kosztowała. Tym bardziej, że tego dnia przez wiele godzin nie miałem na pokładzie żadnego szczupaka. Czasem prawdziwym sukcesem jest metrówka, ale czasem niemniej frajdy da dziewięćdziesiątka, osiemdziesiątka czy nawet siedemdziesiątka. Wszystko zależy od okoliczności.
Ignacy wypuszcza ostrożnie szczupaka do wody, a ten oddala się żwawo w stronę dna. Do wieczora mamy jeszcze kilka brań, a dwa kolejne szczupaki szczęśliwie lądują w łodzi. Jedna spora ryba zrywa mi plecionkę, co wydaje się dziwne, ale ta musiała przetrzeć się wcześniej na jakimś kamieniu. Wreszcie podpływają do nas Rafał z Mateuszem i meldują, że na innych miejscach złowili łącznie 11 sztuk oraz kilka okoni. Zatem zupełnie niezły dzień, pora wracać do domu.
Dziś ostatni dzień łowienia. Rano trochę dłużej grzebiemy się i wypływamy dopiero koło 13.00. Zmieniamy też obsadę łodzi – tym razem ja popłynę z moim chrześniakiem, a Rafał z Ignacym. Oni też startują pierwsi, a my łowimy jeszcze przez godzinkę płotki z pomostu. Biorą świetnie, ale tylko małe sztuki. Nic większego nie podeszło.
W końcu wypływamy i kierujemy się najpierw w stronę jeziora Sandfjärden. Na naszym bankowym miejscu, czyli połączeniu kanałku z otwartą wodą, zacinam szczupaka, ale ten w efektownym wyskoku uwalnia się i czmycha z powrotem z toń. No dobra, starczy. Ruszamy ponownie w tym samym kierunku co wczoraj.
Ryby nie biorą jednak już tak dobrze jak dzień wcześniej. Przez długi czas nie mamy nic. W końcu Mateusz wyjmuje jednego szczupaka. Ja z kolei mam dwa niezacięte, bardzo niemrawe brania. Dopływamy wreszcie do tego blatu, na którym nieźle połowiłem wczoraj. Tu jestem pewien sukcesów. Po godzinie szczupaki uaktywniają się. Najpierw rybę wyjmuje Mateusz, potem ja, następnie Mateuszowi spada w holu szczupak, potem znowu ja mam dwa lekkie trącenia. No, i tak nie najgorzej, tym bardziej, ze koledzy z drugiej łódki nie mają nawet kontaktu z poważniejszą rybą.
Zmieniamy miejsce – płyniemy dalej wzdłuż trzcin. Wreszcie kotwiczymy w małej zatoczce gęsto porośniętej zielskiem, pomiędzy którym widać jednak oczka czystej, klarownej wody. Operując w tych właśnie oczkach zacinam i wyciągam dwa kolejne szczupaki, a potem Mateusz jednego. Wreszcie czuje agresywne branie niemal z powierzchni – to ładny okoń, trzydziestak. Za chwile następny, a kolejny u Mateusza. Ten ma w granicach 40 centymetrów – piękny, oliwkowy. Niestety, w gdy sięgam już po niego podbierakiem, spina się i znika w głębinie. Potem brania ustają. Stadko okoni znowu oddaliło się w siną dal.
Tymczasem Rafał z Ignacym też znajdują swoje ryby. Na ostrym spadku przy trzcinach do 3 metrów zacinają kilka szczupaków. Wszystkie tego dnia są standardowe – mają maksymalnie 2 kilo masy.
W drodze powrotnej do naszej bazy łowimy jeszcze kilka okoni – i znów chłopcy znaleźli stado, które jednak po wyciągnięciu paru sztuk zniknęło jak kamfora. Na koniec, już naszym kanałku, mam jeszcze jednego okonia pod mostkiem, a trzy kolejne brania kończą się zejściem dużych na moje wyczucie ryb. Pech! Jednak ostatnie słowo należy do Ignacego – przy samym pomoście łowi jeszcze jednego grubego garbusa. To dobry, końcowy akord. Wieczorem prawdziwa rybna uczta – z jednego ze złowionych dwa dni wcześniej pstrągów robimy sushi oraz meksykańskie ceviche. Ryba znika z półmisków w mgnieniu oka.
Rano pakujemy się, wyrzucamy posortowane wcześniej śmieci do odpowiednich pojemników, sprzątamy domek, żegnamy się z gospodarzem i ruszamy w drogę. Przy rzece Eman, na parkingu robimy sobie jeszcze kiełbaski z grilla. Przed 21.00 jesteśmy na promie Stena Vision. Rano dopłyniemy do Gdyni.
Zróbmy więc małe podsumowanie: na tej letnie wyprawie padło 49 szczupaków. Dwie osiemdziesiątki, kilka siedemdziesiątek, reszta mniejsze. Kilka dużych ryb spięło się z zestawu lub zerwało linkę, nie wiemy zatem ile dokładnie mogły mieć. Wiosną bylibyśmy pewnie rozczarowani, bo wtedy poprzeczka oczekiwań wisi znacznie wyżej. Teraz, w pełni upalnego lata, łowiąc w szkierach na południu Szwecji, nie liczyliśmy na wiele więcej – szczególnie w odniesieniu do szczupaków. Tym bardziej, że nikomu nie chciało się wstawać skoro świt na ryby. Aby analiza była pełna, musimy wziąć pod uwagę jeszcze jeden aspekt – ilość brań. Tych było znacznie więcej niż ryb, trzy- a może nawet czterokrotnie. Gdy weźmiemy zatem pod uwagę, że szczupakowych pobić mieliśmy od stu pięćdziesięciu do dwustu, a więc nawet około 8 na osobę dziennie, to musimy uznać, że nie było nudno. Z brań rodzą się emocje, a one są w naszym hobby najważniejsze. To, że ilość skutecznych zacięć byłą tym razem mała, wynikało ze specyfiki pory roku, konieczności łowienia pojedynczymi hakami i aktualnych warunków w łowisku.
Ale nie na szczupakach świat się kończy. Poza nimi padły dwa piękne okazowe pstrągi, a jeden wygrał walkę z wędkarzem. Pogoda dopisała – zasadniczo w dzień nie padało, było ciepło, wiatr umiarkowany, przez długie godziny na niebie stało słonko. Do tego smaczne jedzenie, możliwość spania do oporu, no i rzecz najważniejsza – super towarzystwo. Jeśli coś nas zawiodło, to jedynie okonie. Rok wcześniej w Kallsö brań było jednak zdecydowanie więcej, ale każdy wędkarz wie, że to nie my o tym decydujemy - taka jest po prostu przyroda. Zawsze zaskakująca, zawsze pisząca nowe scenariusze.
Czy letnie wyprawy w szwedzkie szkiery mają zatem sens? Niech każdy odpowie sobie sam. Ja uważam, że zdecydowanie tak! Jeśli dopisze zdrowie, na pewno będę je jeszcze wielokrotnie powtarzał.
Piotr Motyka
Szkiery Świętej Anny (Szwecja), sierpień 2017
Zobacz galerię zdjęc z wyjazdu:
Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!
Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.
Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.
Zapraszam serdecznie!