Nasz blog wędkarski

Z okieana

Szwecja na przedwiośniu

Z archiwum wypraw / Piotr Motyka / Szwecja

Od kilku dni jesteśmy w południowej Szwecji i łowimy pstrągi potokowe. Naszym łowiskiem jest piękna rzeka – nazwijmy ją „Czarny Potok”, wijąca się przez łąki i lasy Smalandii. Sympatyczny Duńczyk Michael Olsen, wydzierżawił ją kilka lat temu, wzbogacił naturalny rybostan kilkoma dodatkowymi zarybieniami - zarówno dużym pstrągiem jak i jego narybkiem, przygotował wiele miejsc na tarliska i uczynił jednym z najlepszych łowisk pstrągowych w Skandynawii.

Kupił też sporą posiadłość wiejską i przystosował ją do funkcji małego kameralnego pensjonatu. Przyjmuje w niej gości, pragnących łowić grube pstrągi we wspomnianej urokliwej rzeczce oraz na zlokalizowanym na jej biegu leśnym jeziorku zaporowym, a po łowieniu wypocząć w ciszy i spokoju wśród wiekowych dębów, tworzących uroczy park w okolicy pensjonatu.

Wczoraj mieliśmy dobry dzień. Najpierw zaliczyliśmy z Zenkiem i Robertem kilka grubych „potoków” na jeziorku w okolicach tamy. Grubych, to znaczy ponad 50-centymetrowych. Takie ryby to tutaj norma, a czasem trafiają się znacznie większe. Niemniej byliśmy już z siebie bardzo zadowoleni, bo pięćdziesiątak to zawsze pięćdziesiątak - wie o tym każdy pstrągarz. Potem Robert z Jarkiem skierowali się w dół rzeki, a my we dwóch z Zenusiem zrobiliśmy sobie długi spacer przez leśne pagórki w górę jej biegu. Byliśmy już mocno spoceni, gdy dotarliśmy wreszcie do celu. W miejscu, gdzie potok wpływa do jeziorka, znajduje się mały mostek, a przy nim niemal zawsze notowałem branie – jakby w nagrodę za długi marsz. Nie inaczej było i tym razem: zaliczyliśmy po kolejnej rybie na prowadzone z prądem obrotówki. Pstrągi pięknie prezentowały się w wiosennym słońcu, lśniąc złoto-miedzianymi bokami, ozdobionymi dużymi czarnymi kropkami. Zrobiliśmy więc obowiązkowo parę zdjęć.

Potem postanowiłem przejść się jeszcze dalej, w miejsce, gdzie las oddala się od brzegu i rzeczka przepływa przez łąki. Tutaj podobno jest zawsze szansa na rekordowego „fariusa”. Cicho skradając się podszedłem w pozycji pochylonej blisko wody, która z powodu wiosennego wyżu wylewała się z koryta na trawę, i po przyklęknięciu na jedno kolano zarzuciłem moją szczęśliwą obrotówkę typu „long” w powolny nurt. Poczekałem aż spadnie do dna – głębokość wynosiła tutaj na pewno ze dwa metry – i rozpocząłem dość wolne zwijanie, prowadząc ją pod prąd. Branie było niemal natychmiastowe – dostojne i pewne, a ciężar spory. Przez głowę przemknęła myśl, że mam wreszcie wymarzonego sześćdziesiątaka, a może nawet siedemdziesiątaka, bo o takich mieszkańcach tych łąkowych głęboczków opowiadał nam Michael.

Po zacięciu powoli podciągałem rybę do góry, jednak nie czułem charakterystycznych pstrągowych młynków ani ostrych szarpnięć. Po prostu żywy, ale dość pasywny ciężar. Cóż to u licha za leniwy pstrąg? Zagadka rozwiązała się już po chwili, gdy na powierzchni wody ukazał się w całej krasie… metrowy szczupak! No tak, żyłka bez przyponu, delikatna pstrągowa wędka, marnie to widzę – pomyślałem. Jednak szybko odpędziłem złe myśli i wykombinowałem, że jedyna moja szansa to zaskoczenie nie zmęczonej jeszcze holem ryby nagłym chwytem i niedopuszczenie jej do choćby jednego odjazdu. Zacząłem więc bardzo delikatnie i spokojnie podciągać nic nie przeczuwającego szczupaka w stronę brzegu. Szedł bez większego oporu. Może uda mi się przeciągnąć go przez kant głównego koryta na zalaną łąkę – pomyślałem. Chwycę go wtedy od tyłu cichutko za kark zanim się zorientuje...

Jednak plan był naiwny - nie doceniłem instynktu mojego przeciwnika. Na granicy łąkowej płycizny zorientował się, że coś jest nie tak. Nagle zrobił się nerwowy i zaczął powoli wachlować płetwami. Tylko nie szalej – pomyślałem. Jednak żadne zaklęcia już nie pomogły. Szczupak, wijąc się coraz energiczniej niczym węgorz, zaczął odpływać z płycizny na powrót w stronę środka rzeki. Spróbowałem go jeszcze przytrzymać, ale ten wyczuł chyba nienaturalny opór, więc nagle szarpnął z całej siły, machnął wielkim ogonem, po czym zniknął w rzecznej głębinie. Opór zelżał, a w zasadzie całkowicie zniknął. Delikatna żyłka została oczywiście przecięta ostrymi jak brzytwa zębiskami, szczupak uwolnił się z jarzma, a ja musiałem przełknąć gorycz smutnej porażki. No cóż, nie pierwszy i nie ostatni raz w starciu z gigantami.

Po tej przygodzie poczułem znowu szczupakowego „bluesa”, zapomniałem na chwilę o pstrągach i zacząłem tęsknić za wczesnowiosennym płytkim jeziorem i zatoczkami pełnymi wygrzewających się zębatych potworów. Po powrocie do pensjonatu opowiedziałem o tej przygodzie Michaelowi, a ten widząc pasję w moich oczach, bez zastanowienia zaproponował:

- Słuchaj Peter, mam tutaj takie fajne jezioro, w którym żyje sporo metrówek. Stoją tam dwie łódki i jeśli chcecie, możecie spróbować szczęścia.

Na taką wycieczkę nie trzeba było mnie ani chwili namawiać. Sprzęt szczupakowy wzięliśmy profilaktycznie ze sobą, bo w Szwecji nigdy nic nie wiadomo. Odpowiedziałem więc natychmiast.

- OK Michael, z wielką przyjemnością.

Stoimy więc na brzegu schowanego głęboko w lasach tajemniczego jeziora i czynimy ostatnie przygotowania do wypłynięcia. Z prawej widzę kilka płytkich trzcinowych zatoczek, z lewej jedną większą. Decydujemy się płynąć w lewo. Wiążemy jeszcze kotwice, odpalamy silniki i już po kilku minutach wpływamy w obszar, gdzie możemy spodziewać się brań szczupaków. Ja jestem na łódce z Zenkiem, Jarek z Robertem. Zatoka jest spora i znajduje się na niej kilka trzcinowych „wysepek”. Pojawiają się też grążele. Woda jest ciemna, dość dobrze przejrzysta. Echosonda pokazuje najpierw dwa metry, potem metr, a nawet mniej niż metr głębokości. To będzie to – myślę gorączkowo. Podstawą na tak płytkiej wodzie jest ciche zachowanie. Staramy się więc nie stukać niczym w łodzi i nie chodzić po jej dnie. Ważne jest też utrzymywanie pewnej odległości od stanowiska ryby, gdyż przy tak czystej wodzie może ona nas łatwo dojrzeć i odpłynąć spłoszona. Przydatne będą więc celne, dalekie rzuty.

Na początek zakładam średnich rozmiarów gumkę z małą, lekką główką. Rzut, plum i ściągam skokami, licząc na branie w opadzie. Kilka prób nie przynosi jednak żadnego efektu. No, to może obrotówka pobudzi leniwe szczupaki? Zapinam więc na agrafkę srebrnego effzeta i czeszę systematycznie wodę z lewej i z prawej, prowadząc wirujący wabik możliwie najwolniej. Co jakiś czas trącam łodygi podwodnych roślin, jest więc spora nadzieja, że przy nich czai się zębaty potwór. One to lubią. Dryfując penetrujemy spory obszar zatoki. Ale znowu nic. Decydujemy się zatem na spoony Rapali, bo łódka właśnie zbliża się do grążeli. Ale i ta przynęta nie wzbudza zainteresowania drapieżców. Może nie to miejsce? Myślę nerwowo.

No cóż, trzeba uzbroić się w cierpliwość i spróbować jeszcze nieco bliżej brzegu. A jak to nic nie da, poszukać innego łowiska. Zakładam więc kolejną przynętę przeznaczoną na bardzo płytka wodę, bo rzucał będę na przybrzeżnym blaciku o głębokości maksymalnie ok. metra, z rzadkimi skupiskami wywłócznika i zatopionymi pniami drzew. W ruch idzie lekka i wąska błystka wahadłowa wykonana z bardzo cienkiej blachy, pomalowana w podłużne czerwono-żółte paski. Lubię nią łowić na płyciznach, gdyż łatwo daje się wolno poprowadzić tuż pod powierzchnią wody, a w opadzie fajnie wiruje wokół osi podłużnej. Nadszedł chyba dobry moment, bo lekki wiaterek zmarszczył trochę spokojne do tej pory lustro wody. Rzucam więc w stronę małej łączki wywłócznika i natychmiast po zniknięciu blaszki widzę na powierzchni potężne zawirowanie, a w chwilę potem czuję wyraźne uderzenie i jeszcze mocniejsze szarpnięcie wędką. Mam to na co czekałem! Szczupak i to niemały. Zacinam. Siedzi pewnie.

Na płytkiej wodzie zacięte drapieżniki walczą jak oszalałe, więc i ten daje mi zaraz nieźle popalić. Odjeżdża daleko z gwizdem hamulca, tnąc łodygi wodnych roślin, a w chwilę potem, gdy z wysiłkiem pompując zaczynam ściągać go z powrotem w stronę łodzi, wyskakuje cały do góry. Jest ciemny, oliwkowy, po prostu piękny. Przy wyskoku szczupaka napinam linkę, aby przypadkiem nie wytrząsnął przynęty z pyska. Udało się! Ryba w końcu uspokaja się i zaczyna pływać przy łódce to w lewo, to w prawo, a ja kontroluję jej ruchy wywierając wygiętym kijem stałą presję. Po kilku minutach mam szczupaka przy burcie i pewnym chwytem za kark (grip oczywiście nie wyjęty, leży gdzieś na dnie torby…), z niemałym wysiłkiem, przenoszę go na pokład. Jest! Ważenie i mierzenie daje wyniki 5,60 kg i 95 centymetrów długości. To spory szczupak, lecz do magicznego metra nieco mu brakuje. Ale czy zawsze musi być metr? No pewnie, że nie musi. Podpływamy więc do brzegu na krótką sesję zdjęciową - Zenuś zgrabnie unosi „kłodę”, ja pstrykam. Potem siadamy na pniu zwalonego drzewa i robimy sobie chwilę odpoczynku, wypijając przy tym po kieliszku rozgrzewającej wiśnióweczki. Emocje powoli stygną, przeradzają się w uczucie błogiego zadowolenia. Zamykam oczy, wdycham rześkie wiosenne powietrze przesycone zapachem szwedzkiego lasu i czuję, że dobrze mi. Myślę, że dla takich właśnie chwil warto uprawiać wędkarstwo, ponosić wiele z tym związanych kosztów i trudów. Są niezapomniane.

Potem płyniemy dalej, do następnej zatoki. Tam udaje nam się złowić kilka mniejszych sztuk, również pod samym brzegiem. Wreszcie w trzeciej zatoce powtórka z rozrywki: na bardzo płytkiej wodzie, może dwa metry od brzegu, olbrzymie szczupacze cielsko rzuca się w stronę mojej blaszki i chwyta ją w potężne szczęki. Niestety, zacięcie tym razem nie jest skuteczne – ryba nie zahacza się i błystka wylatuje w powietrze. Czasem, choć rzadko, przynęta właśnie tak nieszczęśliwie ułoży się w pysku ryby… A może szczupak wyczuł w niej coś nienaturalnego i szybko na powrót otworzył pysk, aby się jej pozbyć? Może wreszcie miał już kiedyś do czynienia z wędkarzem i był ostrożniejszy niż pobratymcy? Przez chwilę czuję olbrzymie rozczarowanie, ale zaraz przychodzi refleksja, że nie ma się czym martwić – ważne, że są emocje, że świadomie wybrana metoda połowu jest skuteczna, że wytypowane miejscówki nie zawodzą. Wszak to właśnie brania, a nie rybie filety, są esencją wędkarskiej przygody.

Wreszcie wypływamy na otwarte ploso, a tam spotykamy Jarka i Roberta. Miny mają trochę kwaśne - coś tam niby mieli, ale cały czas czekają na zdobycz konkretniejszych rozmiarów. Próbuję im zatem coś doradzić.

- Robert, podpłyńcie do jakiejś zatoczki i podawajcie blaszki cicho pod sam brzeg, my mieliśmy brania tylko na półmetrowych płyciznach. Tam są teraz nawet bardzo duże ryby – przekonuję z niezmąconą pewnością.

Nieco przygaszony Robert kiwa głową, ale nie widzę u niego wielkiego zapału.

- Dobra, spróbujemy.

I podpływają razem z Jarkiem za nami w stronę niewielkiego cypla, a potem zgodnie z moją radą wykonują po kilkanaście rzutów w stronę brzegu. Jednak bez efektu. Nic nie dzieje się też przez kolejne pół godziny, które spędzamy łowiąc w dryfie wzdłuż linii brzegowej. Ani u nas, ani u nich. Tylko rzuty, rzuty, rzuty… W pewnym momencie Robert nie wytrzymuje:

- Mówisz Piotruś przy brzegu, ale ja spróbuję jednak z okieana.

- Rób co chcesz, ale tam możesz rzucać sobie do bladego świtu – odpowiadam z mieszanką irytacji i mentorskiej ironii w głosie, po czym otwieram kabłąk kołowrotka i wykonuję kolejny rzut pomarańczowym dżerkiem pod nawisy trawy.

W chwilę potem łódka naszych kolegów oddala się od nas w stronę głębszej wody, a my z Zenkiem dalej zapamiętale czeszemy przybrzeżne płycizny, pewni kolejnych zdobyczy. Jednak nic nie bierze. Analizuję szybko sytuację i dochodzę do wniosku, że w tym rejonie jeziora musi być jednak mniej drobnicy – bo stara prawda mówi, że tam gdzie pokarm, tam muszą być drapieżniki. Postanawiam, że dokończymy jeszcze obławianie wytypowanego dwustumetrowego odcinka, a potem zmienimy miejsce. W pewnym momencie, gdy Jarek i Robert są już od nas oddaleni o kilkadziesiąt metrów, mój towarzysz rzuca jakby od niechcenia:

- „Zobacz Piotruś, co oni tam kombinują?”

Odwracam powoli głowę i widzę, jak Robert stoi w łódce pochylony z mocno wygiętą wędką i przygląda się czemuś w wodzie, a po chwili Jarek na siedząco próbuje zagarnąć to coś swoim wielkim podbierakiem. Słychać też rozgorączkowaną wymianę zdań, pełne emocji okrzyki. Wreszcie Jarek podciąga podbierak ku sobie, chwyta oburącz za obramowanie siatki i przerzuca cielsko sporej ryby przez burtę na dno łodzi. Po czym następuje wybuch niepohamowanej radości. A więc coś mają!

Odpalam silnik i ruszamy w ich stronę. Gdy dopływamy, Jarek już ryczy z oddali:

„No i co - nie mówiłem, że to urodzony szczęściarz?”

Faktycznie. Robert zawsze wie swoje i robi niekiedy na przekór wszelkim teoriom. I paradoksalnie czasem to się sprawdza. Do tego ma zwykle fart, co nie każdemu jest dane. Spływamy do brzegu na kilka zdjęć, po czym składamy Robertowi szczere gratulacje. Szczupak ma 6 kilo i 80 deko. A zatem to metrówka! Wziął z blatu o głębokości 3-4 metra, jak to zgrabnie ujął Robert - „z okieana”, na zwykłą polspinngowską algę.

A morał z tej opowieści płynie taki:

Nigdy nie wolno kurczowo trzymać się jednego pomysłu na łowienie. Warto jak na jakiś czas spróbować czegoś odmiennego, choćby nawet wydawało się to bezsensowne. Szczególnie wtedy, gdy twoja sprawdzona do tej pory koncepcja przestaje działać. Wiosna to generalnie czas płytkiej wody, ale jak się okazało, piękną rybę można złowić również nieco głębiej.

Piotr Motyka

Växjö, kwiecień 2005







Więcej o blogu

Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!

Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.

Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.

Zapraszam serdecznie!

Siedziba biura

EVENTUR FISHING
ul. Roentgena 23 lok. 21, III piętro
02-781 Warszawa

biuro czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 09.00-17.00

telefon: + 48 22 894 58 12
faks: + 48 22 894 58 16