Z archiwum wypraw / Piotr Motyka / Szwecja
Gdybym miał wskazać w Szwecji jedną wodę, która w moim przekonaniu najbardziej oddaje treść młodzieńczych marzeń o „spinningowym raju”, wskazałbym jednoznacznie na jezioro Tåkern. To akwen, który wymyka się wszelkim klasyfikacjom i porównaniom. Absolutnie jedyny, absolutnie fantastyczny!
Jakby ktoś chciał umieścić w Sevres pod Paryżem wzorzec płytkiego szczupakowo-linowego jeziora o naturalnym, nienaruszonym przez człowieka rybostanie (takim, jak setki lat temu), musiałby przenieść tam przy pomocy jakiejś czarodziejskiej sztuczki właśnie Tåkern.
Wielu z was zapyta pewnie: a cóż to za jeziorowy dinozaur, co za żywa „skamielina” z czasów jury czy kredy? Jak przetrwał przez tyle wieków i jak sobie daje radę dzisiaj, gdy wędkarska presja daje się odczuć również w wielu częściach Skandynawii? Ci, którzy rok w rok podróżują z wędką za Bałtyk dziwią się też zapewne, że jeszcze o tym cudeńku nigdy nie słyszeli. Postaram się zatem uchylić wam rąbka tajemnicy i sprzedać garść bezcennych wspomnień.
Ten osobliwy zbiornik, który nie ma sobie równych pod względem zasobności w szczupaki, leży w południowej Szwecji, kilkanaście kilometrów na wschód od brzegów gigantycznego śródlądowego morza – jeziora Wetter. Tåkern ma około 45 km² powierzchni, jego długość wynosi w przybliżeniu 12 km, a szerokość 8 km, ma zatem kształt nieco spłaszczonego okręgu. Paradoksalnie, obecny wygląd jeziora jest w znacznym stopniu dziełem człowieka. Dlaczego? Już spieszę z wyjaśnieniem. Otóż dawniej Tåkern było znacznie większe, jednak w latach 1842-1844 zostało częściowo osuszone, aby okoliczni mieszkańcy mogli uzyskać wiele setek hektarów niezwykle żyznych terenów rolnych. Zdarzenie to, jak i samo jezioro, będące niemałą przyrodniczą osobliwością, opisała znana szwedzka pisarka Selma Lagerlöf w swej baśniowej powieści pt. „Cudowna podróż”. Podziwia je z góry lecący na dzikiej gęsi główny bohater książki – mały chłopiec Nils Holgersson.
Efektem obniżenia poziomu wody było powstanie na osuszonych brzegach gigantycznych trzcinowisk, jakie trudno znaleźć na jakimkolwiek innych szwedzkim jeziorze. Sitowie jest tak gęste, wysokie i rozległe, że skutecznie broni dostępu do jeziora i tworzy jedyną w swoim rodzaju kryjówkę – teren idealny do bytowania i aktywności lęgowej dla ptaków. Są tu więc dzikie kaczki, są łabędzie, nurki, dzikie gęsi, są żurawie, rybołowy, a także wydające przedziwny odgłos – podobny do tego, jaki powstaje przy energicznym wyjęciu kciuka z pustej butelki – bąki. Jest też wiele innych odmian dzikiego ptactwa, dzięki czemu na południowym brzegu jeziora powstała już w 1964 roku stacja ornitologiczna, a w roku 1975 Tåkern zostało objęte Konwencją Ramsarską i stanowi dziś rezerwat przyrody. Dalsze osuszanie jest więc niemożliwe, przynajmniej na chwilę obecną.
Szczelną zaporę dla wędkarzy, którzy nie mieli dotąd zbyt wielu okazji do niepokojenia rybostanu, stanowią nie tylko trzciny, ale również prawo i okoliczni mieszkańcy. Nad jeziorem mieszka kilka rodzin właścicieli okalających je gruntów – zresztą zazwyczaj ludzi bardzo majętnych. Tylko oni oraz król Szwecji mogą od wieków w świetle prawa wędkować na Tåkern, co zresztą czynili dawniej i czynią obecnie niezmiernie rzadko. Mogą oni natomiast udzielać zezwolenia osobom trzecim, ale tylko na tych obszarach jeziora, do których przylegają ich grunty. Czasem coś takiego się wydarzy, ale raczej „od święta” niż na co dzień. Dlatego relacji o połowach na Tåkern w internecie niemal się nie spotyka. Na co dzień nie pływa tu zatem nikt, licencje są nieosiągalne, a wielkie stada ryb pozostają nie niepokojone przez nikogo, poza swymi naturalnymi żyjącymi również w wodzie wrogami.
Niekwestionowanych królem jeziora jest szczupak. Charakter wody wyjątkowo sprzyja jego rozwojowi – średnia głębokość jeziora wynosi 0,8 metra, a w najgłębszym miejscu dochodzi do dwóch. Poza rozległymi trzcinowiskami wodę porasta na znacznych obszarach roślinność zanurzona – moczarki, rogatki, wywłóczniki i rdestnice. Dno jest miękkie, muliste, pełne drobnych żyjątek. Tåkern to praktycznie sam litoral, pelagialu i profundalu w nim brak. Kryjówek dla drapieżnika jest więc moc, są też rozległe łąki tarliskowe. A co z pokarmem? Szczupaki mogą zjadać oczywiście siebie nawzajem, co zresztą skwapliwie czynią - świadczy o tym duża liczba sztuk poranionych wśród trafiających na wędkarski hak. Jednak mają też do dyspozycji większe smakołyki: wielkie stada białorybu – linów, płoci, wzdręg i leszczy, a także drapieżnych konkurentów do pokarmu – czyli okonie. Tak na marginesie, ryby innych gatunków, ze względu na wyjątkową żyzność wody, też osiągają na Tåkern niespotykane rozmiary.
Ale pora wreszcie opowiedzieć co nieco o mojej przygodzie z Tåkern, którą zaliczam do najpiękniejszych epizodów w moim wędkarskim życiu. A było to tak…
Wiosną 2011 roku mój szwedzki przyjaciel Kristian, wówczas kierownik projektu unijnego promującego turystykę wędkarską w południowej Szwecji, zaprosił mnie oraz kilku innych kolegów-wędkarzy z Polski na wyjazd, który śmiało można było określić mianem „SPECJALNY”. I to przez duże S. Po wielomiesięcznych negocjacjach udało mu się namówić na przyjęcie naszej grupki znajomego – hrabiego i właściciela ziemskiego znad jeziora Tåkern. Tak, tak, jedną z tych kilku zaledwie osób o których nadmieniłem, mogących wyrazić zgodę na wędkowanie. Pojechaliśmy więc w sześciu, na dwa samochody. Oprócz mnie w grupie byli: Jacek Kolendowicz, Maciek Rogowiecki, Michał Pszczoła, a także dwóch kolegów z Wrocławia: Łukasz i nieżyjący już Kuba, których zadaniem było nakręcenie filmu z najlepszego szczupakowego łowiska w Europie.
Gdy przybyłem nad Tåkern moje podniecenie sięgało zenitu. Byliśmy wszak najprawdopodobniej pierwszymi Polakami, którym dane było powędkować na tym legendarnym jeziorze, będącym nawet dla najwytrawniejszych szwedzkich łowców szczupaków owocem zakazanym. Wraz z Michałem przyjechaliśmy w stosunku do reszty grupy z jednodniowym opóźnieniem, cały wieczór spędziliśmy więc na słuchaniu relacji rozemocjonowanych kolegów z wydarzeń, jakie miały miejsce kilka godzin wcześniej. Nawet tak doświadczony wędkarz jak Jacek nie był w stanie ukryć radości i oczarowania jeziorem, a jako stary gawędziarz nie dał innym dojść do głosu. Opowiadał więc i opowiadał, a nasze zdumienie systematycznie rosło.
Okazało się, że po dotarciu nad wodę postanowili wykonać pierwsze rzuty prosto z marszu, tuż przy zacumowanych łodziach, a także w wąziutkim kanałku prowadzącym przez sitowie do jeziora. Owocem tych starań była… jedna „dziewięćdziesiątka” i kilka „osiemdziesiątek”! Dobre, co? Po tym wędkarskim „trzęsieniu ziemi”, w myśl starej hitchcockowskiej zasady napięcie słuchaczy z każdą minutą osiągało coraz wyższy pułap. Otóż na otwartym jeziorze brań było jeszcze więcej i w poszukiwaniu ryb nie trzeba było specjalnie daleko pływać. Padło co najmniej kilkadziesiąt szczupaków, a może nawet i więcej niż setka. Przeżyli wiele sytuacji gdy holowanego szczupaka atakował jeszcze większy, rozcinając go ostrymi zębiskami niemal na pół, było też niecodzienne spotkanie z dwoma esoksami walczącymi o sporego okonia i połykającymi go – każdy od innej strony! No, ale to tylko opowieści.
Nic nie zastąpi osobistych przeżyć, poszliśmy więc spać, aby dzielący nas czas od poranku szybciej minął. Sen nie był jednak głęboki, ciągle nerwowo przewracałem się z boku na bok, nie mogąc doczekać się świtu.
Rano przygotowałem sprzęt i wypłynąłem na wodę. Sam, na moim prywatnym pontonie, który przytachałem tu z Polski. Zajął pół samochodu, ale warto było – miałem go na wyłączność. Byłem więc sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem, a brak towarzystwa na wodzie, oprócz niewątpliwych minusów, ma też swoje wielkie zalety. Można pokontemplować piękno krajobrazu, nacieszyć się przyrodą. I nie ma tak wielkiej presji na rywalizację z kolegą. Samotnie, na jednej z łódek pływał też Jacek, inną zajęli muszkarze, czyli Michał z Maćkiem, a ostatnia przeznaczona była dla ekipy filmowej. Wszystkie jednostki pływające wyposażone były w silniki elektryczne, gdyż na jeziorze, ze względu na rezerwat ptactwa, obowiązywał zakaz dla spalinowych.
Zaraz po wypłynięciu z trzcin, które pokonałem wąskim na dwa metry korytarzem, rozejrzałem się wokół. Było bardzo płytko, woda dość czysta o złocistym zabarwieniu, dno było więc doskonale widoczne. Rosły na nim gdzieniegdzie rośliny. Z lewej trzcinowa wyspa, z prawej również pas trzcin, który po może stu metrach urywał się odsłaniając dalsze, rozległe wody Tåkern, upstrzone od czasu do czasu kępami traw lub rzadkimi skupiskami sitowia. Ryb nigdzie w wodzie nie było widać. Zastanawiałem się co robić: łowić tutaj, czy płynąć dalej? Zdecydowałem jednak wykonać - tak z ciekawości - rzut. Założyłem więc na koniec zestawu niedużą gumkę „relaxa” na bardzo lekkiej główce i wyrzuciłem niezbyt daleko, jakieś 20 metrów przed siebie. Jakież było moje zdumienie, gdy w tej prześwietlonej słońcem, na pozór pustej wodzie poczułem w pewnej chwili bardzo ostre szarpnięcie… Zaciąłem podnosząc energicznie kij do góry i mozolnie podholowałem do łodzi mojego pierwszego szczupaka z Tåkern. Przy burcie pontonu wykonał jeszcze dwa efektowne skoki do góry, aż wreszcie skapitulował i znalazł się w moich dłoniach. Miał ponad 70 cm i coś pomiędzy dwa a trzy kilo. Cóż za radość! Cóż za otwarcie!
Kolejne ryby padły w kolejnych kilkunastu rzutach. Wszystkie dorodne, dwukilowe bądź nieco większe. Nie mogłem wyjść ze zdumienia, że wszystkie marzenia o tej wodzie oto właśnie się realizowały - tak od razu i bez żadnych przykrych niespodzianek. Ryby pokazały swą obecność, nie grymasiły, przeciwnie - wściekle atakowały moje przynęty. A co najważniejsze, nie było nic bardziej radosnego niż myśl, że prawdopodobnie nic nie zmieni się przez kolejnych kilka dni, jeśli tylko dramatycznie nie załamie się pogoda.
Po chwili zza trzcin wyłoniła się łódka z naszymi kolegami z Wrocławia. Łukasz wykonywał rzuty, a Kuba wiosłował. Ten dzień mieli przeznaczony na wypoczynek i łowienie, profesjonalne filmowanie mieli zacząć dopiero jutro. Trudno się dziwić – filmowcy, ale i wędkarze. A żaden wędkarz nie wytrzymałby takich tortur, patrząc tylko, jak wokół inni jedzą smakowite konfitury… W pewnym momencie wędka Łukasza wygięła się, a ryba zaczęła chodzić przy dnie dookoła łodzi. Oho, coś większego. Podpłynąłem do nich z przygotowanym aparatem i wykonałem parę fotek. Sztuka była naprawdę duża i nie dawała się. Co Łukasz podholował szczupaka do burty, ten odjeżdżał energicznie z powrotem w dal wyciągając linkę, a w powietrzu rozlegał się natychmiast wściekły wizg łukaszowego kołowrotka. Cóż, na płytkiej wodzie ryby są znacznie bardziej płochliwe i walczą zacieklej, niż na głębokiej, gdzie ich ruchy i odjazdy są bardziej dostojne. Przekonałem się tym kiedyś łowiąc na karaibskich flatach niewielkie w końcu albule. Czegóż one nie wyprawiały! No, ale Łukasz okazał się doświadczonym wędkarskim wygą. Spokojnie przeczekał wszystkie brewerie ryby, aż w końcu ukazał się na powierzchni jej wielki i groźny łeb, a potem z widocznym wysiłkiem podebrał ją zabezpieczona specjalną rękawiczką dłonią do łodzi. Pomiar wykazał równy metr. Brawo!
Postanowiłem odpłynąć nieco dalej. Skierowałem się w prawo, na dość rozległy blat z dnem pozbawionym roślin. Na dnie dawały się jednak zaobserwować co chwile ciemne plamy. Co to jest? Kamienie? - zastanawiałem się przez chwilę. Ale za moment zagadka się rozwiązała, gdyż kamienie zaczęły czmychać na boki. Podobną przygodę przeżył w tym miejscu Jacek Kolendowicz, pozwólcie zatem, że posłużę się tutaj fragmentem jego obrazowej relacji:
„Spojrzałem na przeźroczystą, zielonkawą wodę przed dziobem powoli płynącej łodzi i oniemiałem – wszędzie eksplodowały niewielkie gejzery jasnobrązowego mułu – jakbyśmy wpłynęli na gęste pole minowe – a wśród nich przesuwały się niespiesznie sylwetki dużych ryb. Zacząłem w pośpiechu liczyć: jeden, dwa, trzy… po piętnastu straciłem rachubę, ponieważ co chwilę pojawiały się nowe. Nie uciekały w popłochu, lecz majestatycznie rozpływały się na boki, jakby z ociąganiem ustępując drogi naszej łodzi. Liny! Wielkie oliwkowe liny! Dwu-, trzy- i czterokilogramowe, a może jeszcze większe!”*
Że były naprawdę wielkie, przekonałem się kilka dni później, gdy zaciąłem jednego przypadkowo za płetwę. Hol trwał kilkanaście minut (każdy, kto zapiął „za kapotę” dużego karpia czy lina wie, co to za mordęga), a gdy ryby już była niemal w moich dłoniach, wyszarpała się w jednej z ostatnich prób z haka i odzyskała wolność. Szkoda, bo chciałem ją tylko sfotografować i wypuścić, niestety ona o tym nie wiedziała. Miała na oko cztery kilo z okładem. Okaz niebywały!
Ale wróćmy do szczupaków. Po kilku minutach wpłynąłem do małej zatoczki, okolonej trzcinowiskami. Byli tam już Michał z Maćkiem, którzy ambitnie biczowali zarośla swymi muchowymi linkami, zapinając na hak mniej więcej co kilka minut kolejnego przedstawiciela gatunku Esox lucius. Ja jednak cały czas jeszcze delektowałem się spinningiem, jeszcze nie nasyciłem się tak bardzo, aby sięgnąć po muchowe urozmaicenie. Tu było nieco głębiej, może z metr głębokości. Już w pierwszym rzucie 10-centymetrową gumką poczułem lekkie przytrzymanie przy dnie. Zaciąłem więc, a opór po drugiej stronie wydał się spory. Ryba szarpnęła kilka razy, ja po chwili zacząłem pompowanie. I znowu walka, znowu kilkukrotne okrążanie przez rybę pontonu, aż wreszcie udało mi się ją pochwycić dłonią za kark i przenieść do łodzi. Miała 5 kilo. Po tym szczupaku wyjąłem jeszcze z owej zatoczki kilka następnych, ale wszystkie były tym razem mniejsze – miały od 50 do 60 centymetrów.
I tak sobie pływałem od miejscówki do miejscówki, od zatoczki do zatoczki, łowiąc przez resztę tego dnia oraz kilka kolejnych szczupaka za szczupakiem. Gdy w końcu chwyciłem za muchówkę, okazało się że na Tåkern i ta metoda nie nastręcza żadnych trudności – nawet początkującemu – a złowienie okazałego szczupaka jest kwestią raczej minut, niż godzin. Pogoda zmieniała się, raz było gorąco i parno, innego dnia przyszło załamanie - wiatr i deszcz. Ale szczupaki brały przez cały czas, niezależnie od wszystkiego. Oczywiście zdarzały się dwu-trzygodzinne przerwy w ich aktywności, ale zaraz potem woda się otwierała i przez kolejne dwie godziny mieliśmy moc pracy z holowaniem, odhaczaniem, fotografowaniem i wypuszczaniem złowionych trofeów.
Nigdy nie zapomnę, jak w wąskiej przecince w niewysokich zielonych trawach udało mi się zaciąć i wylądować w łódce sześć szczupaków w sześciu rzutach. I to wszystkie w granicach 80-90 centymetrów! Stały tam chyba ustawione rzędami. Gdy wróciłem na to miejsce po mniej więcej pół godzinie, już były następne. I znów – co rzut, to branie.
Innego dnia, wracając pod wieczór w stronę naszej przystani, zauważyłem Kristiana w skupieniu machającego muchówką przy samych trzcinach. Nie miałem zamiaru już łowić i chciałem spłynąć na kolację. Minąłem go więc bez większego zainteresowania, ale w pewnej chwili Kristian krzyknął tak głośno, że odruchowo odwróciłem głowę. Ujrzałem w jego dłoni wygiętą wędkę, a na twarzy uśmiech od ucha do ucha. „SARV” – usłyszałem. Ach, więc podeszły wzdręgi! Podpłynąłem bliżej. To co potem zobaczyłem, wprawiło mnie w osłupienie. Kristian zanurzył rękę w wodzie, chwycił rybę i podniósł ja do góry – miała około kilograma! Wyglądała jak złocista piłka z krwistoczerwonymi wypustkami. Takiej wzdręgi nie widziałem jeszcze nigdy w życiu. A Kristian spokojnie włożył ją do siatki, aby po chwili… złowić następną identyczną! Po czym wyjął pierwszą krasnopiórę z sadza, zaprezentował obie do zdjęcia i po krótkiej sesji wypuścił je z powrotem z toń jeziora.
Chwyciłem szybko za delikatny okoniowy spinning, zmieniłem szpulę na kołowrotku z plecionki na żyłkę 0,18 i założyłem mikroskopijną obrotóweczkę. Pierwszy rzut po trzciny, ściągam i nic. Drugi - też nic. I trzeci i czwarty. Dziwne, przecież Kristian miał tu przed chwilą dwa brania, czyżby ryby się spłoszyły? W kolejnym wreszcie przytrzymanie. Po zacięciu ryba, trzymając się dna, spokojnie podpłynęła w kierunku mojego pontonu. Szybko podkręciłem korbką, aby nie powstał luz żyłki i podciągnąłem zdobycz lekko do góry. Uuuuuu! W tym momencie moim oczom ukazała się nie oczekiwana wzdręga, ale prawdziwa kłoda – szczupak miał na pewno ponad metr, i to sporo! A w koniuszku pyska tkwiła moja mini-obrotóweczka. No tak, już wiedziałem dlaczego krasnopióry nagle przestały brać… Tymczasem drapieżnik chyba zobaczył mnie, gdyż szarpnął, machnął potężnym ogonem chlapiąc mi przy tym na ubranie strumieniem wody, po czym z prędkością pospiesznego pociągu zaczął oddalać się na jezioro – widziałem doskonale jego grzbiet tnący lustro wody. I nie byłem w stanie w żaden sposób go zatrzymać. Hamulec terkotał, terkotał… W pewnym momencie szczupak skręcił w prawo, po czym żyłka smętnie zwiotczała. Pewnie po zmianie kierunku przeszła mu przez pysk i została przecięta zębami. Cóż, szanse i tak były znikome…
Wróciłem więc do wzdręg, co za chwilę przyniosło mi piękne owoce. Powiem krótko: trzy krasnopióry w granicach 40 centymetrów. Emocje niebywałe - toż to medalowe ryby! A Kristian na swojej muchówce też notował kolejne brania. Po pół godzinie dołączyły do nas jeszcze dwie dalsze łódki, spływające tą samą trasą co ja do domu. W efekcie każdy złowił piękną medalową wzdręgę, bijąc w tym gatunku swój rekord życiowy. Największą upolował Michał na sztuczną muchę, streamera. To wzdręgowe szaleństwo skończyło się notabene małą awanturą, bo część grupy odmówiła spłynięcia na ostatnie filmowe nagrania przy świetle rozpalonego specjalnie do tego celu ogniska. Teraz po latach, zaczynam ich rozumieć - takie momenty trzeba rwać, jak świeże wiśnie…
Tak, to były wyjątkowe chwile. Ten tydzień spędzony w domku Stefana był jednym z najpiękniejszych epizodów, jakie dane mi było przeżyć w Skandynawii. Szczupaków złowiliśmy moc, oprócz tego ogromne okonie i wzdręgi, a na dodatek na jeziorze mieliśmy ZERO wędkarskiej konkurencji. I ta przyroda, to ptactwo, ta cisza, te zachody słońca. Może zabrakło trochę metrówek (wyholowana została tylko jedna - właśnie ta Łukasza), ale przy takim zagęszczeniu szczupaków trafienie na rybę w rekordowych rozmiarach to jak wygranie szczęśliwego losu na loterii.
Piękne wspomnienia zakłóca tylko jedna, ale jakże bolesna i natrętna myśl: jak bardzo żal, że nie już wśród nas Kuby… Nie znałem go dobrze, spotkaliśmy się tylko na tym wyjeździe, ale zdążyłem go polubić. Spokojny, cichy, w wyważony sposób wypowiadający się na różne tematy. Pełen pokory, po doświadczeniach z ciężką chorobą. Po jakimś czasie dowiedziałem, ze przegrał ostatecznie tę nierówną walkę.
Wspominam tego młodego człowieka, bo przecież najważniejsze w tym wszystkim nie są ryby, a ludzie. Ludzie, z którymi na wspólnych wyprawach spędzamy mały, ale jakże ważny wycinek naszego życia. Z którymi namiętnie snujemy długie dysputy, wspólnie krzątamy się po kuchni, biesiadujemy, kłócimy się, opowiadamy dowcipy, klarujemy sprzęt. Grzejemy się przy ognisku, rozwiązujemy rozmaite problemy i łowimy ryby. I na których w trudnych chwilach zawsze możemy liczyć.
Zaczynamy to rozumieć dopiero wtedy, gdy ktoś odchodzi, gdy kogoś bezpowrotnie zabraknie. Jak wspomnianego Kuby, jak niezapomnianych Jureczka Biedrzyckiego, Karola Zacharczyka, Zbyszka Zalewskiego, Darka Kopcińskiego. Jak jeszcze kilku innych.
Piotr Motyka
Furåsa, maj 2011
* Fragment artykułu Jacka Kolendowicza „Cudowna podróż”, zamieszczonego w magazynie „Wędkarski Świat” nr 09/2011.
Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!
Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.
Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.
Zapraszam serdecznie!