Z archiwum wypraw / Piotr Motyka
Niewielu wędkarzy wyrusza do Szwecji na ryby latem. Powodem jest – w powszechnej opinii - mniejsza aktywność szczupaka, niż choćby wiosną, a także zdecydowanie mniejsza szansa na metrową sztukę.
W tym ostatnim aspekcie jestem skłonny przyznać tej teorii rację: jeśli chodzi o największe okazy, trudno je latem znaleźć. Nie ma ich na płyciznach jak wiosną, pływają gdzieś sobie tylko znanymi szlakami, uciekając od upału i szukając zimniejszej wody oraz tlenu. Prowadzą leniwy tryb życia, żerują krótko i rzadko. Często w toni albo w sąsiedztwie ostrych spadków dna do sporej głębokości. Czasem komuś trafi się i latem kolos, ale to wyjątki potwierdzające regułę. Natomiast w przypadku sztuk mniejszych, o masie 2, 3, a nawet 4 kilo, szwedzkie lato jest świetną porą ich połowu. Zaskakująco przyzwoite wyniki miałem w tym okresie w szkierach, a także na jeziorach położonych nieco dalej na północ od Sztokholmu.
Poza tym szwedzkie lato ma dwa niezaprzeczalne atuty: jest zazwyczaj ciepło i przyjemnie, a niezwykle atrakcyjnym dodatkiem do szczupaka jest okoń. To dla niego najlepszy czas! Dlatego uważam, że letnie miesiące – lipiec, a przede wszystkim sierpień – to idealna pora na wyprawę rodzinną, podczas której możemy zaszczepić wędkarskiego bakcyla naszym pociechom. Taki epizod mam w swoim wędkarskim życiu i ja. Jako, że nie posiadam własnego syna, postanowiłem zapalić do wędkowania chrześniaka – dwunastoletniego Mateusza. Wraz z jego tatą, a moim serdecznym przyjacielem, Rafałem, we trzech wyruszyliśmy do Szwecji na początku sierpnia. Naszym celem była wyspa Kallsö, położona w fantastycznych szkierach Świętej Anny.
Po dotarciu na wybrzeże samochód zostawiliśmy na specjalnym parkingu, a gospodarz – Anders – odebrał nas i przewiózł swoją łódką na wyspę. Po drodze opowiedział nam to i owo o sobie. Okazało się, że od wielu lat jest zawodowym rybakiem. Stawia więc w szkierach sieci i poławia ryby – głównie sieje, sandacze, okonie i węgorze (może tę rybę odławiać w określonym limicie), bo na te gatunki jest największy popyt w handlu. Szczupaka nie rusza, bo Szwedzi za nim nie przepadają, a dodatkowo stanowi nie lada atrakcję dla wędkarzy, których Anders przyjmuje w swoich dwóch domkach na wyspie. Poza tym zajmuje się też filetowaniem i wędzeniem ryb - i to nie tylko tych własnoręcznie poławianych. Kupuje do tego celu świeżego łososia i pstrąga. W sezonie letnim, gdy w szkierach wypoczywa wielu Szwedów, do jego wędzarni przypływa łódka za łódką. Z kolei gdy dostarczy do sklepu w Tyrislot świeże filety z okonia, te rozchodzą się jak chrupiące bułeczki w ciągu kilku minut – nawet, gdy jest ich kilkanaście kilo. Świeża ryba to dziś nie lada rarytas, jest zdrowa, delikatna i wyborna w smaku.
Wyspa Kallsö nie jest duża – mieszka na niej zaledwie kilka rodzin. Porasta ją las, jest trochę skałek i sporo trzcinowisk. Bardzo malownicza i spokojna, daje szansę na beztroskie spędzenie kilku dni z dala od cywilizacji. Łowisk wokół niej co niemiara, można więc łowić w bezpośredniej bliskości przystani, bo już tam są ryby, można też udać się na kilkugodzinną wycieczkę na zewnętrzne lub wewnętrzne szkiery, w zależności od tego, gdzie jest większa szansa na aktywność drapieżników.
Po przybyciu na wyspę zajęliśmy nasz przytulny domek z dużym tarasem i widokiem na zatokę, rozpakowaliśmy się szybko i przystąpiliśmy do rychtowania sprzętu. Szkoda bowiem każdej godziny, gdy ma się w planie tylko cztery dni pobytu. Po dwóch godzinach już byliśmy gotowi. Postanowiliśmy łowić „na maksa”, czyli w sytuacji gdy brania będą dobre, nie wracać do domu na posiłki, a zamiast tego zabrać prowiant na łódkę. Na przystani ułożyliśmy sobie sprzęt i wiktuały w łódce, tak, aby było wygodnie łowić, zamontowaliśmy echosondę i do boju na wodę!
Analiza pogody i mapy batymetrycznej skłoniła nas do decyzji, że warto będzie popłynąć na zewnętrzne szkiery bliżej chłodniejszej wody. Tam szczupaki powinny być znacznie aktywniejsze niż w dobrze nagrzanych płytkich zatokach. Z naszej przystani odpłynęliśmy około 300 metrów, docierając w okolice wąskiego, naturalnego kanałku (czy też przesmyku), którym można wydostać się na zewnątrz, bliżej otwartego morza. Zauważyliśmy, że woda ma tutaj lekki uciąg, a po wyjściu z kanału rozlewa się szeroko tworząc atrakcyjną wędkarsko zatoczkę, z zalegającymi w wodzie głazami i widocznymi pędami roślinności zanurzonej, okoloną z jednej strony ciekawym trzcinowiskiem, a z drugiej skałkami. Głębokość oscylowała w przedziale 1-2 metra. Do głowy przyszła mi szybko myśl, że warto w tym miejscu spróbować. Powiedziałem więc do Rafała:
- Zatrzymaj łódź i opuść kotwicę, porzucamy najpierw tutaj!
Była to brzemienna w skutki decyzja. Już w pierwszym rzucie zaliczyłem bowiem 1,5-kilowego szczupaka (w sam raz na kolację dla trzech), który w dodatku popisał się w trakcie holu efektownym wyskokiem. Mateusz był wniebowzięty. Z zapałem przystąpił więc do łowienia, zakładając na agrafkę niewielką gumową rybkę. Liczyliśmy na kolejne „zębate”, jednak niespodziewanie do akcji wkroczyli inni przeciwnicy – ubrani w… kolorowe pasiaste koszulki. Na pierwszego okonia nie czekaliśmy dłużej jak minutę, potem był kolejny i kolejny. Miały bardzo obiecujące rozmiary – od trzydziestu centymetrów wzwyż. Mateusz szybko chwytał, o co w tym wszystkim chodzi i błyskawicznie poprawiał swoje okoniowe życiówki, dochodząc może w godzinę do 35 centymetrów. Ja na takiego okonia czekałem w moim dzieciństwie znacznie dłużej.
Po czterech kwadransach radosnego wędkarskiego amoku brania ustały. Postanowiliśmy więc popłynąć zgodnie z pierwotnym planem na ptasie wyspy, leżące na zewnętrznych szkierach. Tam właśnie pierwszego sierpnia zakończył się okres zakazu wędkowania i liczyliśmy na dobre wyniki – jak to na dziewiczej wodzie. A po drodze mieliśmy zatrzymywać się przy kolejnych skałkach i próbować, próbować… Pełni nadziei ruszyliśmy więc w drogę, jednak podniecenie ustąpiło szybko rozczarowaniu. Nasze wędkarskie przystanki nie obdarzyły nas niczym, mimo stosowania finezyjnego opadu i częstych zmian przynęt. Dlatego mniej więcej w połowie drogi zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby nie wrócić na naszą miejscówkę. Zbliżał się wieczór, na dłuższą wycieczkę przyjdzie jeszcze lepsza pora innego dnia. A tam przecież było tak fajnie!
Jednomyślnie postanowiliśmy zawrócić. Nigdy nie dowiemy się, co byłoby na „ptasich szkierach”, ale przy naszym kanałku znowu przeżyliśmy okoniowy zawrót głowy. Pasiaki brały mniej więcej w co drugim rzucie, a ich średnie rozmiary nie schodziły poniżej pół kilograma! Raz łowiłem ja, raz Rafał, raz Mateusz, a czasem dwóch lub trzech holowało rybę na raz. Tak więc nasz młody podopieczny znowu poprawił swój rekord, śrubując go ostatecznie do 39 centymetrów i prawie kilograma. Ależ wynik jak na pierwszy dzień nauki! Okonie były naprawdę grube, pękate – po wzięciu w dłoń czuło się „kawałek mięsa”. A walka obfitowała w emocjonujące momenty, jak np. murowanie do dna większych sztuk. Doszedłem do wniosku, że miejsce było wprost wymarzone na letniego, bardzo aktywnego żerowo okonia. Kanałkiem musiały przepływać spore stada drobnicy, a okonie, gotowe do ataku, stały przyczajone w trzcinach, kępach roślin, przy skałkach i za kamieniami. I co chwila napływały nowe, bo po złowieniu przez nas kilku sztuk brania słabły, ale tylko na kilka, góra kilkanaście minut. Potem wracały z równą intensywnością, jak wcześniej. Łowiliśmy na delikatne okoniowe wędki z rezonansową rękojeścią, frajdy było zatem co niemiara. Na kolację zabraliśmy wspomnianego szczupaka i kilkanaście okoni, bo letni wędkarski urlop nieodłącznie wiąże się ze skwierczącą wieczorem patelnią i wspaniałym posiłkiem wieńczącym dzień. Tak, jak kiedyś na Mazurach, w mojej i Rafała młodości.
Po kolacji wyszliśmy z Rafałem na zewnątrz, aby zaczerpnąć chłodniejszego, wieczornego powietrza. Nad naszymi głowami ukazał się niezwykły widok – rozgwieżdżone niebo z wyraźnie widoczną drogą mleczną. To efekt otaczających nas ciemności – do cywilizacji i rozświetlonych miast było daleko. W takich warunkach obserwacje nieba są najlepsze i widząc taką feerię gwiazd trudno oprzeć się ogarniającemu nas zachwytowi. Pierwszą noc przespaliśmy kamiennym snem - przyjemnie zmęczeni, dotlenieni i szczęśliwi.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od wypuszczenia w powietrze drona (cóż, nowa moda), aby jego kamerką zbadać bliższą i dalszą okolicę. Potem wybrałem się na krótki spacer po lesie. Przy samym domku rosły maliny, jerzyny i borówki, ale grzybów póki co nie było ze względu na suche w tym rejonie Szwecji lato. W pewnym momencie coś zaszeleściło z trawie – a, to tylko zaskroniec, który wystraszył się moich kroków i szybko umknął pod jakiś kamień. W chwilę potem na niebie nad lasem ukazał się orzeł, a potem drugi. No tak, szwedzka przyroda jest przepiękna i dziewicza, ludzie kochający bliski kontakt z naturą znajdą tu swój „raj na ziemi”.
Po śniadaniu wyruszyliśmy na wodę. Oczywiście od razu pomknęliśmy na naszą wczorajszą miejscówkę, wielce ciekawi, czy okonie nadal tam będą. Pierwsze rzuty – i bum, bum, bum – branie za braniem! A więc są. W związku z tak przyjemnym początkiem postanowiliśmy spędzić przy kanałku kolejne godziny. Ryby łowiliśmy w dwojaki sposób. Pierwszy to były rzuty pod same trzciny i opad niemal do samego dna w rynnie kanałku. Poderwanie i znowu opad. I jeszcze raz. Po wyjściu na płytszą wodę trzeba było prowadzić przynętę już płytko ponad pędami roślin. Brania w opadzie często następowały tuż przy samych trzcinach, ale zdarzały się też na środku kanałku, gdzie głębokość dochodziła do 2 metrów. Tym sposobem udało nam się złowić kilka dużych sztuk dochodzących do kilograma.
Gdy okonie przestawały brać w kanałku, rzucaliśmy w drugą stronę, na płytszą wodę. Tam też były, ale technika połowu wymagała innego prowadzenia. Zauważyłem to, obserwując Mateusza. Rafał założył mu bowiem obrotówkę, a ten prowadził ją w dość szybkim tempie płytko pod powierzchnią, notując w ten sposób najwięcej brań z nas wszystkich. Moje próby prowadzenia gumek skokami pomiędzy roślinnością kończyły się prędzej czy później złapaniem jakiegoś farfocla – nawet przy ultralekkiej główce – tak więc efektywny czas pracy przynęty w wodzie był znacznie krótszy, niż przy prowadzeniu górą. A aktywne i nastawione na żer okonie i tak chętnie goniły pod samą powierzchnię, gdy tylko zauważyły potencjalną zdobycz. Dochodząc do takiej konkluzji postanowiłem łowić inaczej. Rzuciłem więc gumkę dość daleko i od razu rozpocząłem bardzo szybkie ściąganie tak jak Mateusz, aby nie miała kontaktu z roślinami. Wtem pach – i siedzi! Gruby okoń. Za chwile następny. I jeszcze jeden. Przy tak ekspresowym prowadzeniu brania były atomowe - jak przy połowie boleni! Jeszcze tak nie łowiłem garbusów, przynajmniej takich dużych. A sposób wymyślił początkujący młody wędkarz, którego tu wzięliśmy na naukę…
W połowie dnia popływaliśmy trochę po naszej przydomowej zatoce w poszukiwaniu jazi i wzdręg, ale skończyło się na kilku małych szczupakach i paru obcinkach. Po południu wróciliśmy więc na nasze miejsce, aby znowu łowić okonie. I tak było do samego wieczora, kiedy to na dodatek uaktywniły się szczupaki. Wyszły z trzcin na kolację i intensywnie żerowały przez około godzinę. Udało nam się dzięki temu złowić kilka sztuk, a jedną z nich wyholował Mateusz. To był jego pierwszy w życiu szczupak.
Kolejny, trzeci już dzień naszej krótkiej wyprawy, przywitał nas pochmurna pogodą. Spadło też ciśnienie. Znalazło to od razu odzwierciedlenie w mniejszej aktywności naszych okoni. Na przesmyku brania były sporadyczne, a i rozmiar pasiastych rozbójników zdecydowanie się zmniejszył. Postanowiliśmy więc poszukać szczęścia w innych miejscach, po drugiej stronie zatoki, łowiąc wzdłuż porośniętego trzcinami brzegu wyspy Kallsö. Na początku nic wielkiego się nie działo, poza kilkoma małymi okonkami i jednym większym, jednak wreszcie, w niewielkie zatoczce oznakowanej wielką tablicą ostrzegawczą z napisem „KABEL”, odezwały się szczupaki. Brały pod samym brzegiem, przy trzcinkach i nad gęstą podwodną łąką, która porastała niemal całą zatoczkę. Złowiliśmy bodaj pięć czy sześć sztuk, w tym jednego w granicach 2 kilo. Pozostałe były mniejsze. Po jakimś czasie brania „zębatych” urwały się i zaczęły brać okonie – też takie powyżej 30 centymetrów.
A wieczorem pogoda poprawiła się i wyszło znowu słońce. Popędziliśmy więc do naszego okoniowego matecznika przy kanałku. I znowu otworzył się worek z braniami! Znowu w łódce lądowały dorodne sztuki… Mijający nas co chwila kajakarze, którzy naszym kanałkiem wydostawali się na zewnętrzne szkiery, widząc jak piękne są to okazy, kiwali głowami z podziwem. Na koniec Mateusz poprawił swój okoniowy wynik, łowiąc 42-centymetrowego garbusa, a osiągnięcie to okrasił jeszcze 2,5 kilowym szczupakiem! Chłopiec aż kraśniał z zadowolenia i trzeba przyznać, że objawił duży talent do wędkarstwa.
Ostatni dzień naszego pobytu rozpoczęliśmy od łowienia z brzegu. Przy samym pomoście brały niewielkie szczupaczki, ale w pewnym momencie coś większego przytrzymało moją przynętę i przymurowało do dna. Po kilkunastu sekundach mocowania się z rybą podciągnąłem ja do powierzchni. Okoń! Około 40 centymetrów. Mateusz zgrabnie wziął go w podbierak, a ja zrobiłem sobie kolejne pamiątkową fotkę. A więc one są tu wszędzie! Po południu postanowiliśmy popływać za szczupakami. Ruszyliśmy więc na prawo od przystani, na wewnętrzne szkiery, i tam obławialiśmy kolejne wysepki i zatoczki. Królem tego dnia został Rafał, który najpierw na błystki wahadłowe złowił dwie przyzwoite sztuki nieopodal domu naszego rybaka, potem poprawił ten wynik dwoma kolejnymi ale nieco mniejszymi, by w końcu przy pasie trzcin, na spadku dna z 1 do 4 metrów porośniętym bogato rogatkiem, upolować 3,5-kilowego „jedde” – największego na tym krótkim, wakacyjnym wyjeździe.
Ilość ryb złowiona przez nas na spinning w ciągu czterech zaledwie dni mogła przyprawić o zawrót głowy. Jeśli chodzi o okonie, będące naturalnym i bardzo atrakcyjnym dodatkiem do szczupaków (do tego stopnia atrakcyjnym, że trafiający na ładne stada dorodnych pasiaków wędkarze często zapominają na jakiś czas o szczupakach), połowiliśmy je w fantastycznych rozmiarach. Znaczną część z tych ryb złowił młody adept wędkarstwa, który przyjechał do Szwecji dopiero na naukę. Aż trudno w to uwierzyć, gdy przypomnę sobie, z jakim mozołem niegdyś sam dochodziłem do pierwszych spinningowych sukcesów! Dlatego gorąco polecam takie wyprawy wszystkim spośród Was, którzy marzą o zaszczepieniu wędkarskiej pasji swoim dzieciom, kuzynom, podopiecznym– tak, aby zostały one od razu porwane przez ten sport i wessane doń bez reszty. Bo to hobby piękne, dające zdrowie, kontakt z naturą, pomagające zrozumieć rządzące nią prawa. Pasja, która uczy pracowitości, wytrwałości, koleżeństwa i pokory, zmusza do pomysłowości i fizycznego trudu. Rozkochuje w podróżach i poznawaniu świata. Warto ją uprawiać, warto przekazywać nowym pokoleniom!
I jest jeszcze druga rzecz, na którą musze zwrócić uwagę. Otóż jadąc na szczupaki nie bądźmy ortodoksami. Jak na miejscu okaże się, że inny gatunek może dostarczyć nam nie mniejszych spinningowych emocji, nie upierajmy się przy szczupakach. Szczególnie mam na myśli okonia, ale równie dobrze może to być sandacz, jaź, lipień czy pstrąg.
Piotr Motyka
Kallsö, sierpień 2016
Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!
Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.
Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.
Zapraszam serdecznie!