Reportaże / Piotr Motyka / Niemcy
Jesień to dobry czas na połowy ryb, ale w mijającym roku mieliśmy dość skromny wybór dostępnych opcji na październikową wyprawę. Ponowna eksplozja zakażeń koronawirusem spowodowała długie pasmo na nowo ogłaszanych lockdownów i innych ograniczeń w podróżowaniu.
Długo rozważałem więc kolejny wyjazd do Szwecji, która pozostaje wciąż w czasie pandemii prawdziwą „oazą” dla wyposzczonych wędkarzy, ale w końcu zdecydowałem się na małą odmianę. Po naradzie z Zenkiem Grabowskim postanowiliśmy wyruszyć na wyprawę do naszych zachodnich sąsiadów - Niemiec. Celem była Rugia – największa wyspa tego kraju, która w ostatnich latach awansowała do elity najlepszych wędkarskich łowisk Europy.
Rugia to specyficzne miejsce. Oblewana jest z zewnątrz wodami Bałtyku, ale ma też kilka wewnętrznych lagun zwanych przez Niemców „Bodden”, z wodą o niewielkim stopniu zasolenia, a w niektórych miejscach również z trzcinowiskami i obszarami płytkiej wody porośniętymi roślinnością denną. Są też cieśniny z wyraźnie płynąca wodą i różnej wielkości zatoki. I o ile od strony otwartego morza połowimy tam głównie dorsze, trocie, łososie, belony czy płastugi, to w lagunach żyją głównie ryby słodkowowodne, jak szczupaki, sandacze, okonie czy leszcze. I żyją w dużych ilościach, a do tego osiągają naprawdę pokaźne rozmiary.
Na Rugię wyruszyliśmy w drugiej połowie października - w momencie, gdy liczba zakażeń zaczęła znowu bardzo intensywnie rosnąć. Choć wszystko jeszcze funkcjonowało w miarę normalnie, w powietrzu wisiało już ponowne wprowadzenie obowiązkowej kwarantanny lub w ogóle zamknięcie granic dla turystów.
Autostradą dotarliśmy z Warszawy do Stralsundu w zaledwie 7 godzin - wygodnie i bezpiecznie. Po zakwaterowaniu się w apartamencie pierwszy wieczór spędziliśmy w przytulnej restauracji przy Nowym Rynku, oferującej lokalne specjały Meklemburgii-Pomorza. Szczególnie smakowite okazały się śledzie „matjasy”, podawane z gotowanymi ziemniakami i sosem tatarskim. Znakomite też było piwo warzone w lokalnym browarze Störtebecker.
Kolejnego dnia nie mieliśmy jeszcze w programie wędkowania, więc wybraliśmy się krótki spacer po Stralsundzie – pięknym, starym mieście hanzeatyckim położonym nad Bałtykiem. Na miejskiej starówce można znaleźć wiele interesujących zabytków, z których najcenniejszym wydaje się być stary ratusz. Jest też kilka monumentalnych kościołów zachwycających swym ogromem, są stylowe kamieniczki przypominające te z Gdańska, jest też znane i chętnie odwiedzane Muzeum Morskie. Wszystko są to zabytki tzw. „gotyku ceglanego” (Backsteingotik) – niezwykle malownicze i tchnące historią.
Po zwiedzeniu Stralsundu pojechaliśmy na kilkugodzinną wycieczkę na wyspę Uznam, do muzeum zlokalizowanego na terenie dawnych zakładów doświadczalnych, gdzie w czasie wojny produkowane były niemieckie rakiety V 1 i V2. To w tej broni, zwanej również „Wunderwaffe”, niemiecka Rzesza pokładała wielkie nadzieje na odwrócenie losów wojny. Muzeum mieści się w nadmorskiej miejscowości Peenemünde.
Zakłady badawczo-doświadczalne były w czasie wojny rozpracowywane przez wywiad aliantów, a wielkie zasługi na tym polu oddała polska Armia Krajowa, która korzystała z informacji polskich robotników przymusowych zatrudnionych w Peenemünde. W efekcie zakłady były kilkukrotnie bombardowane przez lotnictwo amerykańskie i brytyjskie. Naloty spowodowały olbrzymie szkody i znacznie utrudniły Niemcom realizację założonego planu.
Po wojnie resztki infrastruktury zniszczono, a zachowano jedynie budynek elektrowni, którą wykorzystywano potem w czasach NRD. Szef projektu – Wernher von Braun, został przejęty przez Amerykanów i zatrudniony do tworzenia programu kosmicznego Stanów Zjednoczonych. Jego dzieło – rakieta Saturn 5 – umożliwiła Amerykanom lądowanie na księżycu. Von Braun był jednym z najsłynniejszych konstruktorów działających w NASA.
Obecnie można zwiedzać teren zakładów, zachowaną znakomicie elektrownię, a także obejrzeć kilka fascynujących eksponatów – w tym pocisk manewrujący V1 i rakietę V2. Bez trudu można tam odnaleźć atmosferę znaną z dawnych sensacyjnych filmów wojennych.
Wieczorem odwiedziliśmy kolejną nastrojową restaurację – tym razem lokal o nazwie „Zum Scheele”. Mieściła się w starej kamienicy i imponowała oryginalnym średniowiecznym wystrojem. Podano nam tam fantastycznego turbota, bodaj najsmaczniejszą spośród ryb, jakie pływają w Bałtyku.
Już wieczorem przyjechał do nas nasz przewodnik – Grzesiek, znający okoliczne wody jak własną kieszeń. Wędkował już tu setki razy, dzięki czemu doskonale wie jak połowić ryby i jak dostosować się do warunków pogodowych. Przy silnym wietrze jest bowiem spory problem z wypłynięciem na większość doskonałych łowisk na Rugii, trzeba wówczas szukać alternatywnych rozwiązań i wiedzieć o tych nielicznych zakątkach, gdzie da się zeslipować łódź, a potem połowić - bezpiecznie i z sukcesami.
Nam wypadło szukać właśnie takich miejsc, gdyż na najbliższe trzy dni zapowiadano wiatr dochodzący do 60 kilometrów na godzinę. Jednak dla Grzegorza to przysłowiowa „bułka z masłem”. Zawiózł nas zatem na ciche, osłonięte łowisko, gdzie mieliśmy szansę na dobre sandaczowe łowy i przyjemne spędzenie czasu z dala od koronawirusa – na dodatek bez ciągłego „urywania głowy” przez potężny wiatr.
I nie pomylił się. Przez trzy dni zanotowaliśmy multum brań, z czego część udało nam się wykorzystać. Efektem było wiele dorodnych egzemplarzy, z których największa sztuka miała ok. 5 kilo i 85 centymetrów. Wśród naszych trofeów znalazła się też ryba 75-centymetrowa i kilka niewiele mniejszych. Ponadto zaliczyliśmy kilkanaście sztuk pomiędzy 50 a 60 centymetrów i również kilkanaście pomiędzy 45 a 50 cm. A warto nadmienić, że wymiar ochronny wynosi na Rugii właśnie 45 centymetrów. Były też ryby niewymiarowe, choć w znacznej mniejszości. Spora liczba ryb spadła nam w czasie holu, a przynajmniej połowy brań nie udało nam się zaciąć. A więc emocje, emocje i jeszcze raz emocje.
Jako przyłów trafił nam się ponad 2 kilogramowy leszcz. Jednak był to przyłów nieregulaminowy, bo zacięty za przysłowiową „kapotę”. Niemniej walkę z silną rybą trzeba było stoczyć. Na kiju był też jeden ładny okoń, którego jednak nie udało się doholować do podbieraka – w ostatniej chwili wypiął się i czmychnął pod łódź.
Ryby brały na gumy, ale tylko te, które wybrał nam Grzesiek. Zarówno modele rybek, jak i waga główek były znakomicie dobrane na podstawie wieloletnich doświadczeń. Sandacze brały różnie – raz bardzo delikatnie, niemal niewyczuwalnie, raz ostrzej, a niekiedy „kopały” wprost atomowo! Sposób prowadzeni też należało dostosować do aktualnych upodobań ryb, niekiedy wystarczyło delikatnie „szurać” po dnie, innym razem niezbędne były agresywne skoki nad dnem. Porady naszego przewodnika okazały się tu bezcenne.
Jako, że limit dzienny na jednego wędkarza określono tam na 3 ryby, postanowiliśmy skwapliwie skorzystać z okazji i pokosztować znakomitego bałtyckiego sandacza pod różnymi postaciami. Okazał się rarytasem nad rarytasy. Oprócz znakomitych kolacji spożytych na miejscu mieliśmy też możność zabrania do domu paru paczuszek z filetami, które perfekcyjnie przygotował nam niezmordowany Grzesiek.
W ostatnim dniu naszego pobytu wadze niemieckie zapowiedziały wprowadzenie nowych regulacji w ruchu granicznym. Obywatele Polscy mieli od nadchodzącej soboty obowiązek poddania się w Niemczech obowiązkowej kwarantannie. Tak więc na Rugię zdążyliśmy dosłownie w ostatnim momencie. Uff!
Piotr Motyka
Stralsund, 23 października 2020
Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!
Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.
Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.
Zapraszam serdecznie!