Nasz blog wędkarski

Ryby w czasach zarazy (2)

Piaseczno 2020

Reportaże / Piotr Motyka / Polska

Jezioro Piaseczno już od 20 lat przyciąga wędkarzy zakochanych w rybach łososiowatych. Dziś to już uznana marka, bo mało który polski wędkarz nie zna tego łowiska (przynajmniej ze słyszenia), a jego niewątpliwa sława rozciąga się nawet poza granice Polski. Gdy znajdziemy wolną chwilę - bez wątpienia warto tam się wybrać, aby zmierzyć się z trudnym i szlachetnym przeciwnikiem: jeziorowym pstrągiem! Przynajmniej raz do roku.

Niestety, sam zaniedbałem tego od wielu lat. Obowiązki zawodowe, a więc prowadzenie biura turystycznego i liczne wyprawy zagraniczne, nie pozwalały mi od dawna na weekendowy choćby wypad na Pomorze. Gdy raz już nawet miałem wszystko załatwione i czekał na mnie przytulny pokój hotelowy, a na jeziorze łódka, znowu coś nagłego wypadło i musiałem wszystko w ostatniej chwili odwoływać. Proza życia.

A przecież kiedyś jeździłem tam dość często. Było to bardzo dawno, w latach 2001-2002. Łowisko dopiero co się rozkręcało i zdobywało powoli popularność wśród wędkarzy. Gdy przyjeżdżałem w dni powszednie, wiele pokoi stało jeszcze wolnych, a na jeziorze pływały góra 2-3 łódki. Przynajmniej ja takie Piaseczno zapamiętałem. Trudno mi zapomnieć tamte pobyty, bo tam właśnie złapałem muchowego bakcyla. Oczywiście za sprawą Artura Banachowskiego – znakomitego wędkarza i niezwykle sympatycznego człowieka, który od początku aż do dzisiaj jest kierownikiem ośrodka wędkarskiego nad jeziorem. Artur, sam będąc wybitnym muszkarzem, namawia do tej metody wszystkich gości, a niektórzy ulegają i wpadają w „muchowy nałóg” na resztę życia.

Nie inaczej było ze mną. Najpierw przyjeżdżałem nad Piaseczno ze spinningiem i udało mi się nawet osiągnąć parę spektakularnych sukcesów. Największym z nich było niewątpliwie złowienie ślicznego pstrąga potokowego o masie 2,8 kg i długości 64 centymetrów. To do dzisiaj jeden z moich największych potokowców, a na pewno największy ze złowionych w Polsce. Pamiętam, że wziął na małą przeźroczystą gumeczkę z brokatem, imitującą narybek, spod samego brzegu.

Spinningując ze zdumieniem obserwowałem, że nieporównywalnie więcej pstrągowych brań mają jednak dżentelmeni machający muchówką. To skłoniło mnie w końcu do posłuchania porad Artura. Zakupiłem więc u niego prawdziwe cudo – muchową „piątkę” szwedzkiej firmy Loop z najnowszej, kultowej już dzisiaj linii w kolorze butelkowej zieleni. A potem Artur udzielił mi pierwszej lekcji muchowania. Jeszcze w trakcie tego samego pobytu udało mi się złowić pierwsze ryby na sztuczną muchę – wtedy streamera prowadzonego w trollingu. Był to pstrąg potokowy ok. 45 cm, a następnie pstrąg tęczowy w granicach 50 cm. Hol ryby na muchówce smakował zupełnie inaczej, niż na wędce spinningowej. Wciągnęło mnie to, choć spinningu całkowicie nigdy nie odstawiłem.

Perełka Kaszub

Samo jezioro mogło zauroczyć każdego. Piaseczno to zbiornik naturalny, morenowy. Jest na tyle kameralny, że stosunkowo łatwy do upilnowania (to w m czasach było naprawdę ważkim argumentem). Ze względu na rozmiary ryby są tam dla wędkarzy stosunkowo łatwo dostępne, bo nie mogą odpłynąć gdzieś w siną dal i kazać się szukać godzinami. Jest jednak również na tyle duży, że wolno nam nazywać go jakimś jeziorkiem, bajorkiem czy oczkiem. W pełni zasługuje na miano jeziora. Małego, ale jednak jeziora. Ma dokładnie dwadzieścia hektarów.

Prawdziwie zaskakującą cechą jeziora jest za to jego głębokość. Sięga ona aż 46 metrów! Chyba właśnie ta głębokość sprawia, że jezioro stanowi idealne środowisko do życia dla ryb łososiowatych. Bardzo wrażliwe na temperaturę i niedostatek tlenu, znajdą one w trakcie letnich upałów znacznie lepsze warunki w głębinach, na pograniczu termokliny, poniżej której temperatura wody ma niezmiennie przez cały rok cztery stopnie Celsjusza. Piaseczno ma jednak również spore obszary płytkie, porośnięte bogatą roślinnością, które stanowią prawdziwy rezerwuar pokarmowy dla ryb. Wielka ilość żyjących tam mikroorganizmów wodnych stanowi dla licznych gatunków ryb, w tym pstrągów, niejako suto zastawiony stół.

Woda w jeziorze jest bardzo czysta, przejrzysta na wiele metrów. Porastający brzegi na znacznej długości las to dodatkowy ważny element krajobrazowy, ale również miejsce, gdzie pstrągi mogą liczyć na kawałek cienia i spadające z drzew tłuste kąski pożywienia. To wszystko skłoniło kiedyś pana Klaudiusza Buzalskiego – właściciela jeziora i całego okalającego je terenu, do zarybienia go pstrągami i stworzenia na Piasecznie wzorcowego jeziorowego łowiska muchowego. Poza pstrągami (potokowymi i tęczowymi) w jeziorze żyją również inne gatunki, jak szczupaki, okonie, sieje, płocie, jazie, sumy, a także gigantyczne karpie. Był okres, że można było tam spotkać nawet łososia, jeziorową troć, pstrąga źródlanego czy bajecznie kolorowe arktyczne palie. Wszystko w otoczeniu cudownej przyrody – lasu i stworzonego przez pana Klaudiusza ogrodu botanicznego z cennymi gatunkami roślin. Dla przyjezdnych zbudowano niewielki pensjonat, a w zasadzie hotel o nazwie „Neptun”, z dziewięcioma pokojami, restauracją i dobrze zaopatrzonym barem.

Przez wiele kolejnych lat łowisko gościło coraz to nowych wędkarzy, a o wolne miejsca było tam coraz trudniej. Dodam, że liczni moi koledzy nauczyli się tam łowić na muchę. Z czasem dopuszczono tez łowienie na spinning, co znacznie poszerzyło grono bywalców.

Korona-wypad na Pomorze

Dopiero w tym roku, gdy nadeszła epidemia koronawirusa, a wraz z nią zamknięcie granic, znalazłem wreszcie chwilę na odwiedzenie Piaseczna. Na sentymentalną podróż w miejsce, gdzie zacząłem swoja muchową przygodę. Tak więc w maju, zaraz po trzydniowej wycieczce nad San, zaplanowałem sobie krótki wypad na Pomorze. Na dwa zaledwie dni łowienia. Teraz, gdy mamy już do dyspozycji wygodną autostradę, podróż z Warszawy trwa 4-5 godzin, a nie cały dzień jak niegdyś. Wyruszyliśmy więc z moim przyjacielem Ignacym z warszawskiego Ursynowa dobrze koło południa.

Gdy pod wieczór zajechaliśmy na miejsce, zaczął kropić deszcz. Przywitał nas – jakże by inaczej – Artur Banachowski wraz z Natalią, która pomaga mu w prowadzeniu wędkarskiego ośrodka. Powspominaliśmy przez chwilę dawne dzieje. Artur był zaskoczony, że łowię jeszcze przez cały czas na zielonego „Loopa”, gdyż inni posiadacze tego znakomitego modelu swoje wędki już dawno połamali.

W kwestii aktualnej sytuacji na jeziorze, Artur zapowiedział nam, że będziemy zmuszeni podjąć trudne wyzwanie. Nie dość, że w ostatnich dniach znacznie się ochłodziło, to jeszcze niemal wszystkie pstrągi przebywają w strefie powierzchniowej, nie reagując zbytnio na klasyczne spinningowe przynęty. Jego zdaniem, największa szansę może dać spinningiście powierzchniowy popper. Jeśli chodzi o sztuczna muchę, szansa jest większa, ale nie ma co się łudzić, że pstrągi będą ochoczo atakowały streamery. Nadzieję należy wiązać ze stosowaniem niewielkich nimfek ściganych bardzo, bardzo wolno, a przede wszystkim suchej, powierzchniowej muchy.

Po zakwaterowaniu zjedliśmy w restauracji pyszną kolację, składająca się głównie z dań rybnych, a potem wybraliśmy się na spacer po okalającym hotel parku krajobrazowym. Wielki zastrzyk tlenu sprawił, zasnąłem tego dnia bardzo szybko.

Pierwszy dzień czyli pokuta

Rano zapakowaliśmy do naszych łódek sprzęt i wyruszyliśmy na jezioro. Wyposażone w silniki elektryczne jednostki umożliwiają komfortowe łowienie na spinning przez dwie osoby, jednak gdy chcemy połowić na muchę, lepiej być na łodzi w pojedynkę. Ignacy nie łowi metodą muchową, był więc skazany na spinning. Ja postanowiłem wypróbować obie metody. Byłem bardzo ciekaw, czy prognozy Artura sprawdzą się, a moje tajne spinningowe przynęty mimo niepomyślnych rokowań nie zadziałają.

Jednak już po godzinie ambitnych rzutów przekonałem się, że pstrągi mają głęboko „w nosie” wszystkie cuda z mojego pudełka – nawet słynne wahadłóweczki od Roberta Taszarka, które niemal nigdy nie zawodzą. Nie zanotowałem ani trącenia. Natomiast Ignacy złowił jako pierwszy ładnego pstrąga o długości 56 cm. Wziął na szczupakowego, a więc całkiem sporego poppera firmy „Salmo”. Byłem w lekkim szoku, bo jeszcze może uwierzyłbym, że pstrągi będą biły w jakieś mikropoppery, ale dużego poppera nie założyłbym na pstrągowym łowisku pewnie nigdy. Nigdy do tego momentu. Teraz, gdy przekonałem się na własne oczy, pewnie już bym to zrobił, nawet z wielką chęcią. Nie miałem jednak takiej przynęty w pudełku, nie spodziewałem się, że może być potrzebna, nie wziąłem jej więc z Warszawy. A mam przecież popperów całe mnóstwo i gdy jadę na przykład na szczupaki, stosuję je z wielką ochotą…

Kolejny cios otrzymałem po następnej godzinie – Ignacy znowu zaciął na tego samego poppera pstrąga, tym razem jeszcze większego. Ten miał 65 centymetrów! Ryba na mocnej plecionce została dość szybko wyholowana i podebrana przez mojego kolegę. Cóż, miał fart! Ale też trzeba mu przyznać, że posłuchał pokornie porady Artura i zastosował to, co tamten radził. Pomimo, że pozornie wydawało się to bardzo dziwne i niecodzienne - pstrągi na poppery… Pogratulowałem mu pięknego trofeum i postanowiłem dać już sobie spokój ze spinningiem, który przy braku popperów nie dawał żadnych nadziei na sukces, a poszukać szczęścia przy użyciu muchówki. Próby z nimfami nie przynosiły jednak żadnych efektów. Dopiero gdy zobaczyłem wokół mnie kilka kółek, założyłem suchą muchę – szwedzki model od znajomego przewodnika Iona – i położyłem ją na wodzie. Już w kilka sekund później zauważyłem, że w pobliżu mojej muchy pokazał się cały grzbiet sporego pstrąga. Odruchowo zaciąłem i od razu poczułem przyjemny ciężar na końcu zestawu. Niestety, ryba po kilku ostrych targnięciach wypięła się z haka.

Mimo chwilowego rozczarowania, w moje serce wróciła od razu nadzieja. Gdy notujemy branie, nawet nie zakończone skutecznym wyholowaniem ryby, wiemy już, że znaleźliśmy skuteczny sposób. Że to, co stosujemy, działa i tylko kwestią czasu są kolejne brania. Potwierdziło się to w całej rozciągłości. Po jakimś czasie zanotowałem kolejne branie, lecz tym razem zaciąłem zbyt mocno i pękła żyłka, a duży pstrąg poszedł w siną dal razem z muchą. Po kolejnych kilkunastu minutach zanotowałem trzecią porażkę: zaciąłem rybę, ale w czasie gdy na kołowrotek nawijałem nadmiar leżącej na dnie łodzi linki (zdecydowanie wolę holować „z kołowrotka” niż ręką), pstrąg uwolnił się z bezzadziorowego haka. Cóż, tak się też zdarza.

Po tych kilku braniach rozpadało się na dobre. Deszcz był tak intensywny, że musiałem najpierw schować się pod drzewo, ale i to nie pomogło. Byłem dokładnie przemoczony. Musiałem więc udać się z powrotem do hotelu i przebrać w suche ciuchy. Tuż przed deszczem nastąpiło też brzemienne w skutkach wydarzenie dla Ignacego. Stracił on na drzewie swojego poppera, a w zapasie miał jeszcze tylko jedną sztukę, w dodatku zupełnie inny model. Ten zamiennik nie działał już tak dobrze, więcej brań nie było.

Po powrocie łowiłem jeszcze całe popołudnie, aż do wieczora, jednak bez efektu. Próbowałem na suchą muchę, lecz nie miałem już brań. Próbowałem też łowić na muchowe pianki, które ściąga się jak poppery i które skutecznie działają na Grenlandii na palie, jednak i te próby nie przyniosły żadnych efektów. Dzień zakończył się więc dla mnie przykrą „zerówką”.

W czasie kolacji byłem trochę przybity porażką, bo dałem z siebie naprawdę dużo, łowiłem bardzo ambitnie i przez wiele godzin. Próbowałem różnych sposobów, jednak ryby z Piaseczna nie są łatwe. Nie załamywałem się jednak i postanowiłem kolejnego dnia postawić wszystko na jedną kartę. Skupić się tylko na metodzie muchowej i nie zabierać w ogóle spinningu. Mało tego – zamierzałem łowić tylko na suchą muchę i w zestawy do suchej muchy uzbroiłem obie swoje wędki. Nie zamierzałem już próbować ani na pianki, ani na nimfy, ani na streamery.

Drugi dzień czyli nagroda

Drugiego dnia naszego wędkowania po śniadaniu wsiadłem do łódki i skierowałem ją od razu w prawą stronę, w okolice małej zatoki – jedynej na Piasecznie. Tam jest znacznie płycej, niż w innych częściach jeziora, znacznie więcej jest też roślin podwodnych, a brzegi porasta las. Od rana świeciło słońce, było znacznie cieplej niż dzień wcześniej, nie wiało też zbyt mocno. Słowem: idealne warunki.

Już po pierwszym położeniu muchy zanotowałem soczyste branie, jednak powtórzyła się sytuacja z poprzedniego dnia – zbyt mocne zacięcie spowodowało zerwanie żyłki 0,16 mm. Po chwili kolejny zbiór, zacięcie, walka – i znowu ryba schodzi przy pospiesznym nawijaniu nadmiaru wolnej linki na kołowrotek. Jak pech to pech, ale w sumie bardziej błędy niż pech. Najpierw zbyt emocjonalnie zaciąłem, potem dałem rybie trochę za dużo luzu. Postanowiłem poprawić te wszystkie elementy. Kolejnych brań byłem pewien, bo kółka pojawiały się wokół mnie dość często, a mucha była dobrze dobrana. Serce waliło mi z emocji. Tak jest zawsze, gdy czujesz, że trwa wspaniała przygoda, że za chwilę znowu będą kolejne brania i kolejne szanse. Nie ma w wędkarstwie nic piękniejszego!

Wreszcie, po kolejnym zbiorze mojej muchy, wszystko zrobiłem jak należy. Zaciąłem, ale niezbyt mocno, a potem starałem się znacznie dłużej holować z ręki i znacznie lepiej kontrolować naprężenie zestawu przy nawijaniu linki na kołowrotek. Wreszcie opanowałem sytuację i udało mi się doprowadzić do spokojnego holu z kołowrotka. Chociaż słowo „spokojnego” też jest tu na wyrost. Pstrąg szalał wprost pływając bardzo długo wokół mojej łodzi, a w krystalicznie wodzie mogłem go podziwiać jak w akwarium. Kilka razy przymierzałem się już z podbierakiem do zakończenia walki, jednak on się nie dawał za wygraną i odjeżdżał lub murował do dna. Po raz kolejny przekonałem się, jak silne są te piaseczyńskie pstrągi, jak znakomite warunki tlenowe i pokarmowe mają w tym jeziorze. W końcu, po dobrych 10 minutach walki udało mi się podebrać rybę. Uff! Miałem wreszcie swojego pierwszego pstrąga na tym wyjeździe. Ileż trudu mnie to kosztowało, ile nerwów, wiem tylko ja sam! Radość w takim momencie jest zwykle wielka i tak też było ze mną. Przepełniła całe moje ciało i duszę. Każdy z nas wędkarzy wie, o czym teraz piszę. Najlepiej smakuje owoc, na który długo pracowaliśmy i który był trudny do zdobycia.

Sprawdzona metoda i sprawdzone modele much dawały kolejne sukcesy. Przez następnych kilka godzin zanotowałem liczne brania z powierzchni. Na wodzie pobawionej roślinności trzeba było wykonywać długie, pod dwudziestometrowe rzuty. Inaczej nie było sensu liczyć na zainteresowanie muchą. Wśród roślinności pstrągi były mniej płochliwe i brały nawet wtedy, gdy mucha zdryfowała na odległość 10 metrów od łodzi. Udało mi się wyholować kilka pięknych pstrągów tęczowych. Miały od 55 do 60 centymetrów i od dwóch do trzech kilo masy. Wszystkie były bardzo silne i walczyły długo oraz efektownie. Zaliczyłem wiele wyskoków w powietrze, jazdę „na ogonie”, dalekie odjazdy w toń i nurkowania w rośliny.

Po południu przestawiłem się na innych sposób połowu – podpłynąłem bliżej brzegu i lokowałem muchę technicznymi rzutami pod nawisami gałęzi rosnących nad wodą drzew. Nie zawsze wychodziło idealnie, ale wiele razy się udało. W tych spokojnych zaułkach pstrągi czuły się bezpiecznie, więc brania były bardzo odważne, czasem nad powierzchnią wody ukazywały się niemal całe grzbiety ryb! Były też wielkie wiry tworzone przez krążące wokół muchy olbrzymie pstrągi. Słowem: coś pięknego!

Przez cały dzień zaliczyłem 15 zaciętych ryb, z czego 9 wyciągnąłem. Reszta się spięła w czasie walki. Bezzadziorowe haki robią niestety swoje. Efektownych, znakomicie widocznych brań miałem tego dnia bez liku – w sumie grubo ponad dwadzieścia. Będzie więc co wspominać. To była bez wątpienia spektakularna przygoda jeśli chodzi o połowy na suchą muchę.

Po powrocie do hotelu podzieliłem się swoimi wrażeniami z Arturem. Ucieszył się, że „sucha” tak dobrze zadziałała. Wszakże to najbardziej klasyczna przynęta w połowach muchowych, dająca wędkarzowi najwięcej frajdy. Ponadto, nie zawsze można zaliczyć tu tyle brań z powierzchni. Lada dzień, gdy temperatura wzrośnie, pstrągi zejdą głębiej i będą bardziej dostępne metodą głębokiej nimfy. Sucha działa wtedy najlepiej wieczorami, zwykle dość krótko. A więc trafiłem pod tym względem na najlepszy okres.

Znakomite wędkarskie połowy sprawiły, że zeszło ze mnie przysłowiowe „powietrze”, a kolacja smakowała mi tego dnia jeszcze lepiej.

Pomorze historią stoi

Nazajutrz, po pysznym jak zwykle śniadaniu, wyruszyliśmy w drogę powrotną. Mając do dyspozycji cały dzień zaplanowaliśmy sobie zobaczyć po drodze dwie wielkie atrakcje turystyczne Pomorza Gdańskiego: katedrę w Pelplinie oraz zamek krzyżacki w Gniewie.

Ten pierwszy obiekt jest obecnie w trakcie remontu, ale duża jego część nadaje się mimo wszystko do zwiedzania. Katedra robi olbrzymie wrażenie. Została zbudowana w stylu gotyckim w XIV wieku przez sprowadzonych tutaj cystersów – zakon, który przyczynił się znacząco do rozwoju kultury europejskiej. Cystersi działali nie tylko na polu religijnym, ale tworzyli także podwaliny pod nowoczesną europejską gospodarkę, naukę czy medycynę. W zbudowanym w Pelplinie opactwie, obok katedry i kościoła Bożego Ciała, istniał także kompleks budynków gospodarczych oraz browar.

Sama katedra, zbudowana z charakterystycznej czerwonej cegły, jest jedną z największych w Polsce katedr tzw. gotyku ceglanego. Była kilkukrotnie przebudowywana, a silne piętno na jej wystroju odcisnął również barok. Barokowy charakter mają m.in. organy, ołtarze i ambona. Regotyzacja świątyni nastąpiła w XIX wieku. Zwiedzając katedrę czuje się prawdziwy powiew wieków. Szczególnie godny podziwu jest 25-metrowy ołtarz oraz średniowieczne stalle, a także gotyckie sklepienia, liczne malowidła, rzeźby i witraże. Obecnie katedra jest siedzibą diecezji pelplińskiej. Po wizycie w katedrze warto zwiedzić również zespół zabudowań klasztornych.

Z Pelplina udaliśmy się do Gniewu. Tamtejszy zamek krzyżacki, ze względu na swój oryginalny czworoboczny kształt, należy do najciekawszych budowli tego typu w Polsce. Zamek powstał pod koniec XIII wieku, a następnie był rozbudowywany przez dwa kolejne stulecia. Był jednym z najpotężniejszych zamków krzyżackich na lewym brzegu Wisły. Po okresie dominacji na tych terenach zakonu, zamek przeszedł we władanie polskich starostów. Następnie, po rozbiorze Polski, przejęli go Prusacy, którym służył m.in. jako spichlerz. W okresie panowania II Rzeczypospolitej zamek uległ pożarowi i poważnym zniszczeniom. Odbudowany został w dwóch etapach, najpierw w latach 70-tych, a potem 90-tych XX wieku. Obecnie jest własnością firmy Polmlek i miejscem corocznej organizacji turniejów rycerskich.

Te dwa piękne obiekty to ważne, ale nie jedyne atrakcje gdańskiego Pomorza. W okolicach jeziora Piaseczno znajdziemy jeszcze wiele innych miejsc, których zwiedzenie stanowić może cenne uzupełnienie wędkarskiego wypadu.

Piotr Motyka

Liniewo, maj 2020



Galeria zdjęć






Więcej o blogu

Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!

Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.

Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.

Zapraszam serdecznie!

Siedziba biura

EVENTUR FISHING
ul. Roentgena 23 lok. 21, III piętro
02-781 Warszawa

biuro czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 09.00-17.00

telefon: + 48 22 894 58 12
faks: + 48 22 894 58 16