Nasz blog wędkarski

Dymiąca wyspa

Saga o Islandii

Z archiwum wypraw / Piotr Motyka / Islandia

Położenie na peryferiach Europy, z dala od uczęszczanych szlaków turystycznych i terenów uprzemysłowionych, pośród bezkresnych wód otwartego Atlantyku, sprawia, że Islandia zachowała do dziś swe wspaniałe walory przyrodniczo-krajobrazowe, a tamtejsze rzeki, jeziora oraz przybrzeżne wody morskie wprost kipią od ryb.

W ostatnich latach Islandia zagościła na stałe w ofertach biur turystyki wędkarskiej z całej Europy, które nie mają większych problemów ze znalezieniem chętnych na wyprawy. Z myślą o wędkarzach w Niemczech uruchomione zostały nawet specjalne loty czarterowe do Keflaviku. Ponadto tematyka wędkowania w Islandii zagościła w kilku renomowanych europejskich magazynach wędkarskich. Można więc już mówić o swoistej modzie na wędkowanie w tym kraju. Podążając za tym trendem postanowiliśmy i my włączyć Islandię do sfery naszych zainteresowań. W tym celu wybraliśmy się w lipcu 2008 roku wraz z Maćkiem Rogowieckim, a także z naszymi przyjaciółmi - Michałem Pszczołą i jego ojcem Zbyszkiem, na krótki wędkarski rekonesans w kilka rejonów wyspy. Podróż ta okazała się jedną z największych wędkarskich przygód, jakie dane nam było przeżyć.

Niezbędny dobry pojazd

Do Islandii możemy najszybciej dotrzeć drogą lotniczą, tym łatwiej, że mamy bezpośrednie połączenia Warszawy z Keflavikiem – międzynarodowym portem lotniczym, położonym nieopodal Reykjaviku. Lot wygodnym boeingiem trwa około trzech godzin.

Po przybyciu na lotnisko w Keflaviku, znane z amerykańskiej bazy wojennej, zgłosiliśmy się do służb celnych celem zdezynfekowania naszego sprzętu. Tutejsze przepisy stanowią wyraźnie, że sprzęt i ubiór wędkarski, jaki ma być używany w Islandii (dotyczy tylko wód słodkich), a był wcześniej użytkowany na łowiskach w innych krajach, musi być poddany odkażeniu specjalnymi środkami. Ma to służyć ochronie specyficznego islandzkiego ekosystemu, przede wszystkim zapobiec rozprzestrzenianiu się niebezpiecznych glonów i chorób ryb.

Pierwszą rzeczą, jaką należy zrobić w Islandii po wyjściu z lotniska, jest wypożyczenie samochodu, gdyż jest to podstawowy środek lokomocji na wyspie. Aby dostać się do wielu ciekawych miejsc, szczególnie niezamieszkałego interioru – czyli wnętrza wyspy, należy rozważyć wybór samochodu terenowego. Taki pojazd pomoże również w poruszaniu się po drogach szutrowych, których jest tu sporo. Wynajęty przez nas defender miał dodatkowo wzmocnione podwozie i olbrzymie koła, przez co przypominał bardziej pojazd księżycowy, niż popularną terenówkę, jakich wiele jeździ na polskich drogach. Mogliśmy nim dotrzeć niemal wszędzie.

Atrakcje na początek

Każdy turysta odwiedzający Islandię winien obowiązkowo odwiedzić błękitną lagunę, czyli kąpielisko termalne, oddalone raptem kilkanaście kilometrów od Reykjaviku. To ulubiony cel weekendowych wycieczek dla jego mieszkańców. Gorące źródła są naturalnym bogactwem Islandii, a kąpiel w nich daje nie tylko relaks, ale również ma wybitne walory lecznicze. To był pierwszy i jakże przyjemny punkt naszego programu.

Po kąpieli wyruszyliśmy w dalszą drogę. Wszędzie wokół widać było nagie skały i pola zastygłej lawy, a zieleń ograniczała się do porostów. Naszym celem była łososiowa rzeka Ranga, uchodząca do oceanu na południowym wybrzeżu wyspy. Po drodze chcieliśmy jednak zobaczyć jeszcze kilka atrakcji, gdyż będąc na Islandii, która należy do najciekawszych i najpiękniejszych krajów świata, nie można ograniczyć się tylko do wędkowania.

Pierwszą z nich był malowniczy wodospad Seljalandsfoss, spadający z łoskotem z kilkudziesięciometrowej wysokości. Płynący dalej strumień niósł tak czystą i zimną wodę, że niektórzy turyści nabierali ją w butelki z przeznaczeniem do picia.

Jeszcze piękniejszy i potężniejszy był wodospad Skogafoss. Górska rzeka opadała tu z taką siła, że u podnóża wodospadu można poczuć się jak pod zimnym prysznicem – wszędzie w powietrzu unosiły się kropelki wody. Skogafoss można było podziwiać i z dołu, i z góry, gdyż dla turystów przygotowano tu schody oraz specjalną ścieżkę. Widoki wprost zapierały dech w piersiach, a czyste, rześkie powietrze odurzało.

Naszym kolejnym przystankiem były urwiste klify w miejscowości Vik. Osobliwość w tej okolicy to plaże z czarnym wulkanicznym piaskiem. W skałach swe gniazda mają różne gatunki morskiego ptactwa, w tym niezwykle sympatyczne maskonury, będące jednym z symboli Islandii. Przyciągają one na wyspę licznych ornitologów i pasjonatów przyrodniczej fotografii.

Pierwsze łososie w życiu

Pierwszą noc spędziliśmy w jednym z islandzkich hoteli w pobliżu rzeki Ranga. Zbudowany z drewna, posiadał charakterystyczny klimat dalekiej północy. Pewną ciekawostka była tam całkowicie przeszklona sala restauracyjna, dająca szansę wszystkim przy posiłkach na obserwację spektaklu zorzy polarnej na niebie. Niezaprzeczalną atrakcją były też specjalne baseniki kąpielowe z gorącą wodą i masażem jaccuzi, zlokalizowane na zewnątrz. W czasie kąpieli też można obserwować niebo i zorzę – oczywiście w odpowiedniej porze roku.

Dla tych, którzy wolą bardziej swojski, wędkarski klimat, lepszą opcją będzie baza wędkarska położona kilka kilometrów dalej, nad wschodnią odnogą rzeki. Udaliśmy się tam zaraz po śniadaniu. W bazie czekali już na nas Michał ze Zbyszkiem, którzy przybyli innym samolotem. Tam zakwaterowaliśmy się w dwuosobowych pokojach z łazienkami, zlokalizowanych w parterowych, drewnianych pawilonach. W bazie mieszkali sami wędkarze, a do rzeki było zaledwie kilkadziesiąt metrów. Zaczęliśmy czuć dreszczyk emocji…

Pora na kilka słów o łowiskach łososi. Rzeki Islandii są prywatne - poszczególne ich odcinki należą do farmerów, posiadających nadrzeczne grunty. Zadaniem organizatora turystyki wędkarskiej jest tu więc uzyskanie zgody na wędkowanie od farmera, a właściwie kilku farmerów, przez których pola przepływają najlepsze rzeki. To dość trudne zadanie. Farmerzy nie są z reguły zainteresowani dodatkowym zarobkiem, wolą, aby nikt nie kręcił się po ich ziemi. Aby przekonać ich, trzeba włożyć w to tytaniczną pracę okraszoną sporą dozą cierpliwości. Ponadto, wszyscy zainteresowani są ochroną zasobów naturalnych kraju oraz jego przepięknej przyrody. Zasady określające wędkowanie oraz zachowanie nad wodą muszą być więc dość surowe. Przede wszystkim odnosi się to do liczby wędkujących. Podstawą islandzkiego wędkarstwa łososiowego jest więc bardzo restrykcyjne ograniczenie dostępu do wód. Na poszczególne rzeki sprzedaje się bardzo niewiele licencji dziennych, tak, że na raz na kilkukilometrowych odcinkach wędkują zazwyczaj maksymalnie dwie osoby.

rganizacją wędkarstwa łososiowego w Islandii zajmuje się kilka firm, ale ta, której byliśmy gośćmi, to absolutny lider, posiadający prawo do sprzedaży licencji nie tylko na największą liczbę rzek, ale również na te najlepsze. Należą do nich Ranga, Laxa, Vididalsa czy Midfjardara. Nasi gospodarze, działający na rynku usług wędkarskich już ponad 20 lat, mają umowy z kilkoma setkami farmerów na terenie całej Islandii. Jak wielkiej pracy to wymagało, nie muszę chyba wspominać.

Około południa w towarzystwie dwóch miejscowych przewodników udaliśmy się nad wodę. Mieliśmy wędkować dwójkami na różnych sektorach. W naszej parze łowienie zaczął Maciek, gdyż mieliśmy na tym sektorze tylko jedną licencję na dwie osoby. Postanowiliśmy wymieniać się co kilkanaście minut. Maciek próbował skusić rybę do brania prowadząc niewielką błystkę wahadłową (model popularny na naszych rzekach pomorskich) wachlarzowato w okolicy dna, opukując nią zalegające tam kamienie. A nad wszystkim czuwał nasz przewodnik, udzielając od czasu do czasu cennych porad... W końcu znał tę wodę jak własną kieszeń.

Branie nastąpiło zaskakująco szybko… Pierwsza ryba wypięła się jednak po dwóch minutach holu. Maciek próbował więc dalej, a przewodnik pokazał mi w tym czasie specjalny sadz, w którym przechowywane były złowione duże samice, przeznaczone do wspomaganego tarła. Padło ich tu ostatnio sporo. Tymczasem Maciek zanotował kolejne branie. Łosoś nie był duży, ale w czystej wodzie widać było jego wspaniałą walkę. Wstępujące do islandzkich rzek łososie są nieco mniejsze, niż te łowione w Polsce czy Szwecji. Ich przeciętna masa to ok. 3 kg. Za dużego uznaje się łososia w granicach 6 kilo, a powyżej 10 kg to już prawdziwy okaz. Niemniej islandzkie łososie są piękne, zdrowe, dzikie i piekielnie silne.

Tymczasem stojący nieopodal wędkarz islandzki również zaciął łososia. Ryba wydawała się być duża, gdyż wysnuwała przez cały czas żyłkę z kołowrotka. Maciek zdążył już zwrócić swojemu łososiowi wolność, a Islandczyk cały czas trzymał rybę na wędce. Zaczęli się też schodzić kibice – z samochodu przyszła żona Islandczyka z małym chłopcem. Walczący łosoś ustawił się bokiem do nurtu, który znosił go z prądem w dół. Wędkarz musiał więc podążać za rybą i zmęczyć ją holem. Łosoś wyglądał naprawdę na olbrzyma, może nawet przekraczał 10 kg!

Łosoś naszego islandzkiego kolegi przez cały czas zaciekle usiłował pozbyć się błystki i w pewnym momencie nastąpiło to, czego się obawialiśmy - wielka pomarańczowa wahadłówka wyskoczyła z potężnego, hakowatego pyska. Oszołomiona tym nagłym zwrotem sytuacji ryba zawinęła ogonem i wyrzucając w górę fontannę wody zniknęła w głębinie. Popatrzyłem na Islandczyka i ujrzałem na jego obliczu tak wielki ból, że coś zaczęło mnie ściskać za serce. Gdy analizuję to wydarzenie teraz, wydaję mi się, że łosoś pomimo tak długiej (ok. 20 minut) walki nie był należycie zacięty. I gdy tylko napięcie linki odrobinę zelżało, haki kotwiczki nie znalazły dostatecznie miękkiego punktu zaczepienia w rybim pysku.

Gdy Maciek wyszedł z wody po złowieniu kolejnej ryby, ja rozpocząłem wędkowanie. Rzuciłem w poprzek rzeki, opuściłem błystkę w okolice dna i wachlarzem sprowadzałem ją do siebie popuszczając od czasu do czasu, aby poczuć delikatne uderzenia o kamieniste dno. W pewnym momencie poczułem opór. Czyżby zaczep? Podniosłem wędkę do góry i wyczułem na końcu zestawu żywy ciężar. A więc ryba! Zaciąłem i krzyknąłem do Maćka, aby robił zdjęcia. To nie do wiary – na Randze łososie brały nam dosłownie co kilka minut, agresywnie atakując spinningowe przynęty. Każdy, kto w Polsce miesiącami chodził za łososiem wie, jak rzadka to sytuacja.

Kontynuowałem walkę. Łosoś jest potwornie silną rybą, ale na żyłce udało mi się amortyzować jego szalone targnięcia pyskiem i odjazdy. W końcu podciągnąłem rybę do siebie, a przewodnik zapakował ją zgrabnie w podbierak. A więc i ja miałem na koncie islandzkiego łososia. Ciężar spadł mi z barków, a serce rozpierała radość. Srebrzysta ryba miała około 4 kilo. Postanowiliśmy wziąć ją na kolację, na przepyszny tatar.

Maciek znowu wszedł do wody i zabrał się do dalszego łowienia, a na miejsce zrezygnowanego Islandczyka na sektor wszedł Michał, który ze Zbyszkiem powrócił właśnie z innego sektora, gdzie nie było brań. I oczywiście od razu zaciął rybę! A po chwili ja złowiłem swojego kolejnego łososia. Nic zatem dziwnego, że na naszych twarzach malowała się radość. Już wiedzieliśmy, że warto było tu przyjechać. W końcu łowiliśmy łososie – szlachetne, elitarne i wymagające ryby.

Tę sesję zamknęliśmy siedmioma złowionymi rybami. Miałem też na kiju piękną troć, ale spięła mi się przy podbieraniu. Była ozdobiona czarnymi kropkami wielkości dwudziestogroszówek (już myślałem o pięknym zdjęciu i zostałem przykładnie ukarany). Przyszła pora na zmianę miejscówki.

Pool spełnionych marzeń

Nowe miejsce należało do najlepszych na całej rzece. W niektórych tygodniach roku ceny licencji osiągają tu astronomiczny poziom. Przewodnik powiedział, że teraz też w sektorze powinno być mnóstwo ryb. Dno było usłane sporymi głazami, a nurt znacznie szybszy, niż w poprzednim miejscu. Były też wodorosty. Na granicy spienionego przelewu powinny stać łososie. Maciek próbował więc zawzięcie dobrać im się do skóry. I oczywiście dopiął swego. Prowadzoną skokami z prądem błystkę zaatakowała spora ryba i mój kolega dał jej radę.

Potem mi dopisało szczęście. Na napływie przelewu, na końcu sektora, tuż przed miejscem, gdzie woda przyspieszała i tworzyła spienione szypoty, poczułem mocne uderzenie w blachę. Łosoś szedł w moim kierunku powoli, stawiając spory opór. Na końcu próbował ucieczki w wodorosty, ale udało mi się powstrzymać go od tego, a potem przewodnik zapobiegł dalszym problemom i sprawnie podebrał rybę do siatki. A więc udało się! Łosoś miał równe 6 kilogramów i był wspaniałym ukoronowaniem pięknego dnia. Jako, że była to samica, powędrowała do wspomnianego sadza, gdyż te zamontowane były przy każdym sektorze.

Pożegnanie z Rangą

Rano zaczęliśmy na tym samym piątym poolu. Na pierwsze branie przyszło czekać raptem pięć minut. Ryba walczyła bardzo agresywnie, a po wymianie żyłki na plecionkę czułem z nią niemal bezpośredni kontakt. Hol dostarczał więc niezapomnianych wrażeń. W końcu, po kilku odjazdach, zmęczona ryba trafiła jednak do podbieraka.

A brania trwały w najlepsze… Łososie atakowały przynęty na granicy głębszej wody i płytszej kamienistej rafy. Były bardzo silne. Zacięcie na plecionce było skuteczniejsze, niż przy użyciu żyłki, ale ryba od razu rozpoczynała szaleńcze targanie łbem.

Około południa przenieśliśmy się inny odcinek, bliżej ujścia rzeki. Tam również ryby brały dobrze i w ciągu godziny złowiliśmy siedem sztuk. To bardziej przypominało Alaskę, niż łowienie łososi atlantyckich w Europie.

Dzień zakończyliśmy na zachodniej odnodze Rangi, również blisko ujścia do oceanu. Rzeka wiła się tu wśród zielonych łąk. Niestety zerwał się silny wiatr i brania znacznie osłabły. Towarzyszył nam austriacki wędkarz, wprawnie operujący łososiowa muchówką. Godzinę wcześniej miał sporego łososia, na oko około 8 kilo, ale ryba po kwadransie walki spięła się. Cóż, bywa i tak.

Maciek w końcu w głębokiej rynnie zaciął dość dużego łososia. Niestety, szczęście nie może trwa wiecznie - ryba zeszła.

Wieczorem w naszej bazie spożyliśmy smakowitą kolację, zawzięcie dyskutując przy tym o łososiach. A rano z żalem pożegnaliśmy Rangę i ruszyliśmy w dalszą drogę. Obraliśmy kierunek północno-zachodni i tamtejsze fiordy, ale po drodze znowu planowaliśmy zobaczyć kilka turystycznych atrakcji z najwyższej półki.

Zwiedzania ciąg dalszy

Najpierw w naszym programie była cudowna dolina Thorsmork, gdzie nasz samochód musiał pokonać wpław kilkanaście strumieni. To prawdziwy cud natury - do doliny schodziło kilka jęzorów potężnego lodowca. Krajobraz miejscami przypominał Arizonę, a miejscami Nową Zelandię. Potem dotarliśmy w miejsce, gdzie z głębi ziemi wybuchał wielki, gorący gejzer Strokkur. Tamtejszy krajobraz jest jedyny w swoim rodzaju, a w powietrzu unosi się kwaśny odór siarki… Grupki turystów zawsze czekają tam na wybuch, który powtarza się regularnie co kilka minut. Widowisko przypomina nam o potędze natury.

Potem pojechaliśmy dalej i podziwialiśmy kolejne cuda.

Wodospad Gulfoss jest największy w Islandii. Tysiące ton wody przelewają się w tym miejscu przez potężne progi skalne tworząc niezrównany krajobraz. Można stać godzinami i podziwiać. Doprawdy, warto przyjechać do Islandii.

Następnym przystankiem był wulkaniczny krater wypełniony wodą. Było to surowe i nieco upiorne miejsce. Po takiej wycieczce należała nam się dobra kolacja - szczęśliwym trafem gospodarze zaprosili nas na wspaniałą ucztę z owoców morza. Jedzenie było palce lizać.

Na północ jechaliśmy przez całą niemalże noc, podziwiając po drodze cudowne widoki. Szutrowa droga nie pozwalała nam na rozwinięcie większej szybkości, ale może to i lepiej – więcej zobaczyliśmy, a i zakręty stanowiły dzięki temu mniejsze zagrożenie…

Rybacka wioska na końcu świata

Podziwialiśmy jedno z najbardziej odludnych miejsc na ziemi i czuliśmy namacalny kontakt z dziką, nieujarzmioną przyrodą. Islandzkie fiordy różnią się swym charakterem dość zasadniczo od norweskich, szczególnie tych najbardziej znanych i uchodzących za najpiękniejsze, pełnych pionowych skalnych ścian, zielonych łąk czy świerkowych lasów. Jeśli już szukać analogii, to raczej do tych położonych na najdalszej północy Norwegii, w krainie tundry. Fiordowe wybrzeże Islandii jest bowiem zupełnie pozbawione drzew. Jego zbocza pokrywają mchy, porosty i trawy, pełno tu upiornych skalnych rumowisk i górskich wierzchołków z zalegającym wiecznym śniegiem. Jest też sporo strumieni i urzekających swym pięknem wodospadów.

Ostatni odcinek pokonaliśmy wykutym w skale tunelem. Wreszcie osiągnęliśmy cel – była nim rybacka wioska Sudureyri, położona – można bez przesady rzec – na samym końcu świata. Tam mieliśmy w planie łowić ryby morskie. Gospodarze – czynni zawodowo rybacy, postawili w ostatnim czasie na turystykę wędkarską. Zbudowali wygodne domki i zakupili wspaniałe łodzie, a w zasadzie małe kutry wędkarskie, którymi można bezpiecznie przemieszczać się na okoliczne łowiska. Były wyposażone we wszystko, co niezbędne morskiemu wędkarzowi – od mocnego niezawodnego silnika diesla, poprzez skrzynie na ryby, aż po radiostację, która daje niezbędne poczucie bezpieczeństwa.

Około południa na przystań przybył nasz przewodnik Julius. Byliśmy gotowi na nową, morską przygodę i podekscytowani na myśl o czekających nas wędkarskich emocjach. Ubrani w niezbędne kombinezony wypornościowe przed wypłynięciem pobraliśmy jeszcze lód do skrzyń, aby złowione ryby utrzymały długo świeżość.

Po zatankowaniu wyruszyliśmy na wodę.

Na morzu

Wypływając z portu trzeba było zgłosić drogą radiową numer jednostki i liczbę osób. Wszystko, jak w profesjonalnym rybactwie. Planowaliśmy łowić na otwartych wodach cieśniny duńskiej, oddzielającej Islandię od Grenlandii, gdyż w fiordach ryby dobrze biorą tylko wiosną, w okresie tarła. Teraz były głębiej, na otwartym morzu. Wszyscy goście bazy wędkarskiej otrzymują dokładne namiary GPS na najlepsze łowiska. Płynie się do nich około 30 minut.

Łowienie rozpoczęliśmy na głębokości 100 metrów Z uwagi na silny dryf przynęty dorszowe muszą tu być spore. Zatem używaliśmy pilkerów w przedziale 600-1000 g. Pierwsze ryby nie były okazami, ale po około 20 minutach łowienia Julius zaciął coś, co początkowo trudno nawet oderwać od dna. Hol z takiej głębokości przeciągał się w nieskończoność, a ryba wydawała się mieć rozmiary zgoła rekordowe. Jednak na powierzchni wody okazałą się „tylko” 20-kilogramowym dorszem zaciętym za bok. Mokrą od potu podkoszulkę Juliusa można było wyżymać. W chwilę potem Maciek zaciął podobnie wielkiego dorsza. Wyholował go po kwadransie, stękając przy tym raz po raz z wysiłku, a Julius z wielkim trudem wciągnął rybę do łodzi. Ta sztuka miała 22 kg. Islandzkie wątłusze to prawdziwe potwory!

Nasza sesja trwałą około 3 godzin. W jej trakcie złowiliśmy wielką ilość ryb, a duże dorsze trafiały się stosunkowo często. Potwierdziła się zatem opinia panująca w wędkarskim światku, że Islandia jest obok północnej Norwegii najlepszym łowiskiem dorszowym na naszej planecie. Po zakończeniu łowienia wróciliśmy do portu, zdaliśmy ryby do przetwórni i udaliśmy się do domku.

Na kolację mieliśmy w planie usmażyć mielone i panierowane tartą bułką kotlety z kilku mniejszych dorszy, które zatrzymaliśmy dla siebie. Przepis Maciek dostał od jednego z czołowych warszawskich kucharzy. Jego tajemnicą jest obecność w kotletach pewnej ilości zmielonego boczku. W sytuacji, gdy podstawą potrawy jest tak świeże rybie mięso, jakie mieliśmy do dyspozycji tutaj, powinien to być prawdziwy rarytas. Rzeczywistość potwierdziła nasze oczekiwania. Każdy prosił o dokładkę, a niektórzy o dwie.

Nazajutrz na dobre się rozpadało, więc zrezygnowaliśmy z rejsu na morze. Ale gdy tylko pogoda się poprawiła, postanowiliśmy ponownie wypłynąć. Tym razem była nieco wyższa fala. Na miejscu spotkaliśmy łódź z wędkarzami niemieckimi, którzy pomimo deszczu ambitnie nie rezygnowali z połowów. Ich obie skrzynie wypełnione były po brzegi rybami, a jeden z wędkarzy pokazał nam do zdjęcia dwa olbrzymie dorsze, z których każdy waży grubo ponad 20 kilo! Takich ryb mieli podobno w skrzynkach znacznie więcej. To trudne do wyobrażenia, szczególnie dla nas, którzy przybyliśmy z tak zdegradowanego pod względem zasobności w ryby kraju. Przez dwie najbliższe godziny również zapełnialiśmy jedną z naszych skrzynek rybami, a potem spłynęliśmy na posiłek do wioski. Maćkowi przeszkadzała tego dnia wyjątkowo choroba morska, więc zrezygnował z drugiej tury.

Wypłynęliśmy zatem w okrojonym składzie. Po uzupełnieniu zapasu paliwa wyruszyliśmy na wodę, ale tym razem obraliśmy kurs na znacznie bliżej położone stanowiska ryb. Wśród podwodnych raf na głębokości od 50 do 120 metrów czaiły się pasiate zębacze – stworzenia o pysku nie przypominającym wcale ryby, wyposażone w potężne zębiska i szczęki o stalowym uścisku. Zębacze są bardzo silne i walczą na kiju wyjątkowo wytrwale, tak więc ich hol z głębin można często porównać do mozolnych ćwiczeń na siłowni. Łowi się je dodając na kotwiczkę pilkera kawałek rybiego fileta, gdyż taki zabieg zwiększa wielokrotnie częstotliwość brań. Na kamienistym dnie, pełnym kryjówek dla ryb, mieliśmy co jakiś czas nieprzyjemne zaczepy. Ale taka jest cena łowienia zębaczy, których mięso, nawiasem mówiąc, należy do największych atlantyckich przysmaków. Na szczęście w większości przypadków dzięki odpowiednim manewrom łodzi udało nam się wyrwać cenne pilkery z zaczepów.

Owocem naszych starań było kilka pięknych zębaczy, z których największy miał około 8 kg. To już spory okaz tego gatunku, ale musimy pamiętać, że w Islandii ryby są znacznie większe niż na przykład w Norwegii i dochodzą nawet kilkunastu kilo. Wiosną można poławiać je nawet wewnątrz fiordów, gdyż masowo wpływają tam na tarło. Podobnie rzecz ma się z olbrzymimi halibutami, z którymi tym razem nie udało nam się spotkać. Ale branie tej wspaniałej ryby to trochę jak los na loterii.

Naszą morską przygodę zakończyliśmy późnym wieczorem, a kolacja, której główne danie stanowił smażony filet z zębacza, była pięknym ukoronowaniem tak fatalnie rozpoczętego dnia.

Łowienie ryb morskich w Sudureyri zrobiło na nas wielkie wrażenie. Nie ma chyba bowiem nigdzie na świecie drugiego takiego miejsca, gdzie wszystko byłoby zorganizowane z podobną perfekcją. Wędkarze mają do dyspozycji doskonały sprzęt, otoczeni są profesjonalną opieką, w razie problemów mają pewność, że odpowiednie służby szybko zajmą się ich odszukaniem – nawet przy użyciu śmigłowca. Nadmiar ryb, a taki przywozi się praktycznie codziennie, jest odbierany przez miejscową przetwórnię, a wędkarze przed wyjazdem do kraju otrzymują specjalną torbę termiczną z estetycznie zapakowanymi w pudełka filetami z kilku gatunków ryb. Dzięki temu wszystkiemu miejsca na wędkarskie wyprawy do Islandii trzeba rezerwować z wielomiesięcznym wyprzedzeniem.

Paliowy zawrót głowy

Kolejny dzień poświęciliśmy paliom – cudownie ubarwionym rybom z rodziny łososiowatych, które żyją w islandzkich rzekach, jeziorach, a także na lagunach, gdzie woda słodka miesza się ze słoną.

Od kilku dni staraliśmy się o możliwość połowu tej ryby, aby móc wykonać choć kilka zdjęć, ale negocjacje Juliusa z farmerami dopiero ostatniego dnia rano zakończyły się sukcesem. Islandczycy, którzy sprzedają licencje na wody zasobne w palie, nie kwapią się zbytnio do przyjmowania turystów. Nie zależy im na tym, gdyż długie lata dobrobytu i życia na kredyt, za które Islandia zapłaciła wysoką cenę, rozleniwiły ludzi i oduczyły ich dbałości o każde źródło dochodów.

Zaczęliśmy od łowiska na lagunie, czyli rozległym podobnym do jeziora rozlewisku, w które zamieniała się górska rzeka w rejonie ujścia do oceanu. Woda tutaj była już słona, a jej poziom wyznaczały przypływy i odpływy. Na lagunie, podobnie jak na zbiorniku zaporowym, najwięcej ryb grupuje się w okolicy, gdzie wyczuwalny jest nurt płynącej wody. Musieliśmy odszukać takie miejsce. Tutaj wskazówką było zwężenie laguny, w którym brzegi połączone były małym mostkiem.

Nasz typ sprawdził się niemal natychmiast. Maciek zaciął pierwszą rybę na małą przeciążoną obrotówkę prowadzoną wolno w nurcie, w okolicy dna. Podholował młynkującą rybę niemal pod nogi i krzyknął do nas: „Panowie, to rzeczywiście palia!”. Jednak pierwsza zdobycz spięła się w ostatniej chwili i nie mogliśmy zrobić tak oczekiwanych zdjęć. Tymczasem łowiący na drugim brzegu Michał natychmiast zdecydował się na obrzucanie rejonu, gdzie branie miał Maciek. Wszedł do wody i powoli przybliżył się do miejsca, gdzie nurt był najsilniejszy, a na dnie widoczne były potężne głazy. Minęło kilka minut gorączkowych eksperymentów z błystkami, aż wreszcie idealnie dopasował przynętę do warunków panujących w łowisku. Efektem było silne wygięcie kija i promienny uśmiech na twarzy naszego kolegi. Za chwilę pierwszy „arctic char” wylądował w podbieraku Michała. Pobiegłem szybko potykając się na kamieniach, aby wykonać upragnione zdjęcia tej przecudnej ryby. Kątem oka widziałem jednak Maćka, jak i on zaliczył kolejne branie. A więc znaleźliśmy sposób, a to najważniejsze!

Przez następną godzinę złowiliśmy łącznie czternaście palii alpejskich. Ryby nie były okazami, dochodziły maksymalnie do czterdziestu centymetrów, ale walczyły bardzo energicznie. A ich piękno - szkoda gadać... Szczęście jednak skończyło się nagle i niespodziewanie. Po godzinie woda nagle przestała płynąć, a po kolejnym kwadransie odwrócił się kierunek nurtu i poziom wody zaczął się zauważalnie podnosić. To początek przypływu. Niestety ustały też brania. To kolejny cenny wniosek z wyprawy. Ryby morskie lubią przypływ i zbliżają się wówczas do brzegu, z kolei ryby łososiowate żyjące w ujściach rzek, reagują na to swoiste „tsunami” ukryciem się wśród kamieni lub oddaleniem w górę rzeki.

Wobec takiego rozwoju wypadków Julius zaproponował zmianę miejsca. Ostatnim punktem programu było łowisko specjalne z paliami, położone w górach, kilkanaście kilometrów od laguny. Po trudnych telefonicznych negocjacjach Islandczyk, który je prowadzi, łaskawie zgodził się udostępnić nam wodę na półtorej godziny. To trudne do pojęcia, ale prawdziwe.

Po przybyciu nad wodę najpierw zlustrowaliśmy łowisko. Tworzyło je kilka małych jeziorek połączonych przepływającym przez nie górskim strumieniem. Gospodarz od razu zaproponował nam, aby spróbować na wędki muchowe, które może nam pożyczyć. Połowa ekipy, czyli ja i Michał, zdecydowaliśmy się. Maciek i Zbyszek pozostali przy spinningu. Pierwsze rzuty nie przyniosły efektu, ale wreszcie na wędce Zbyszka zameldowała się pierwsza palia. Siła tej ryby była dla nas zaskoczeniem, ale po zaciętej walce z odjazdami oraz murowaniem do dna cenna zdobycz wreszcie poddała się i wylądowała na brzegu. Ten egzemplarz miał około 1,5 kilograma i był jeszcze piękniejszy, niż ryby łowione na lagunie. Brzuch palii miał jaskrawy, ciemnoczerwony kolor. Wszyscy oglądaliśmy rybę cmokając z zachwytu nad jej osobliwą urodą. Potem jeszcze sesja zdjęciowa i z powrotem złapaliśmy za wędki.

Maciek znalazł wreszcie przynętę, która zapewniła mu wyjęcie z wody trzech ryb o masie od jednego do dwóch kilo. To niewielka wahadłówka, która najlepiej prowokowała ryby do brań opadając wachlarzowato do dna. Jednak potem ryby przestały brać na spinning - to chyba kara dla tych, którzy nie chcieli spróbować czegoś nowego. Nadszedł czas muchówek. Łowiąc na ciemnobrązowe streamery zaliczaliśmy z Michałem rybę za rybą, a hol na dość delikatnych wędziskach trwał każdorazowo po kilka minut. Walka z paliami dochodzącymi swa masą do dwóch kilo, wypełniła nam zatem całą godzinę. Niestety, w pewnym momencie gospodarz brutalnie przerwał tę idyllę wskazując uprzejmie na zegarek. Obowiązki wzywały go domu. Wnieśliśmy zatem opłatę za wędkowanie, podziękowaliśmy za możliwość nauki połowów na sztuczna muchę i odjechaliśmy do domu.

Ostatni wieczór spędziliśmy, jakże by inaczej, na rybne j biesiadzie. Islandia to wszakże kraj, gdzie wyjątkowo nie wypada spożywać czegoś innego. Tym razem spałaszowaliśmy tatara ze złowionych palii. Świeżutkie, posiekane nożem mięso, po połączeniu z szalotką i przyprawami, smakowało wprost wybornie.

Niestety. Wszystko co dobre, szybko się kończy. W końcu nadeszła pora, aby kończyć naszą wyprawę i wracać do kraju, gdzie czekały na nas codzienne obowiązki. Islandia zauroczyła nas swym pięknem, a wody okazały się wyjątkowo rybne.

Podziwiając po drodze raz jeszcze niepowtarzalne krajobrazy, przeżywaliśmy w myślach niezwykłe wędkarskie przygody, jakie dane było nam tutaj przeżyć. Z zadumy wyrwało nas nagle ostre szarpniecie samochodem, który na jednej z górskich serpentyn niebezpiecznie zbliżył się do brzegu przepaści. Wychodzący z zakrętu trzytonowy Land Rover został wyrzucony siłą odśrodkową, a szybka kontra Maćka spowodowała, że samochód znalazł się natychmiast po przeciwnej stronie szosy – dosłownie centymetry od jej krawędzi. Z jednej czy z drugiej strony, wypadnięcie z górskiej drogi oznaczało dla nas pewną śmierć. Dzięki Bogu, po serii karkołomnych poślizgów na szutrowej nawierzchni, który trwały w rzeczywistości może kilka sekund, a dla nas przeciągnęły się w całą wieczność, Maćkowi udało się w końcu zapanować nad samochodem.

W przerażającej ciszy, jaka zapanowała w kabinie, spojrzałem na bladego jak ściana kolegę i powiedziałem: „Zatrzymaj się na chwilę gdzieś tutaj, Musimy ochłonąć.” Po pokonaniu stromego zjazdu wysiedliśmy przy małym górskim strumieniu. Wokół była łąka, oświetlone słońcem góry i rozległy islandzki fiord. Krajobraz jak w raju, co wyjątkowo pasowało do powagi chwili. Posiedzieliśmy przez chwilę w milczeniu na kamieniach, dziękując Panu Bogu, że pozwolił nam nadal oglądać te cudowne widoki i cieszyć się życiem.

Wygląda na to, że nie złowiliśmy jeszcze wszystkich ryb, jakie dla nas przeznaczono.


Piotr Motyka

Reykjavik-Sudureyri, lipiec 2008


Galeria zdjęć





Więcej o blogu

Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!

Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.

Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.

Zapraszam serdecznie!

Siedziba biura

EVENTUR FISHING
ul. Roentgena 23 lok. 21, III piętro
02-781 Warszawa

biuro czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 09.00-17.00

telefon: + 48 22 894 58 12
faks: + 48 22 894 58 16