Reportaże / Piotr Motyka / Polska
San jest szóstą rzeka Polski pod względem długości, a zarazem jednym z najlepszych łowisk wędkarskich w naszym kraju. Zarządzany przez krośnieński okręg PZW Odcinek Specjalny to wzorcowy przykład, jak mogłoby wyglądać wiele innych polskich rzek, gdyby liczba wędkarzy była tam limitowana, a przepisy odnośnie do zabierania ryb podobnie restrykcyjne. Dzięki temu od czasu do czasu lubię tam wpaść.
OS na Sanie to miejsce dla polskich muszkarzy wręcz legendarne. Ma 8 kilometrów długości i przebiega pomiędzy zaporą w Myczkowcach a ujściem Hoczewki. Jest bardzo zasobny w pstrągi i lipienie, a żyją tam również liczne głowacice. Takie miejscówki jak słynna Bachlawa czy okolice wiaty VISION w Zwierzyniu zna niemal każdy miłośnik sztucznej muchy w naszym kraju. Jest to też miejsce prawdziwych „pielgrzymek” dla wędkarzy z zagranicy, gdyż San należy niewątpliwie do najlepszych łowisk muchowych w całej Europie i absolutnie dorównuje znakomitym skądinąd rzekom słoweńskim czy bośniackim. Jego sława dotarła już i do Francji, i do Włoch, i do Niemiec, a nawet do Wielkiej Brytanii czy Skandynawii. Tamtejsi mistrzowie muchy uważają za sprawę honorową, aby wpisać wizytę nad Sanem do portfolio swoich wędkarsko-podróżniczych dokonań.
Decyduje o tym nie tylko zasobność Sanu w ryby, ale również wyjątkowe krajobrazy bieszczadzkich wzgórz, porośniętych czerwieniejącymi jesienią bukami. Tamtejsza dzika przyroda – w tym rysie, niedźwiedzie, wilki i wiele innych gatunków, może zafascynować każdego jej miłośnika. Do tego dochodzą piękne zielone łąki nad rzeką z pasącymi się kozami oraz stogami zebranego siana, zjawiskowe połoniny najwyższych partii gór, wszechogarniająca cisza i spokój, stare chaty bieszczadzkich wiosek, znakomita lokalna kuchnia oraz cudowne zachody słońca. Miłośnicy historii też znajdą tu coś dla siebie – w nieodległym Lesku można podziwiać takie pomniki przeszłości, jak zamek, synagoga czy stary żydowski cmentarz zwany „kirkutem”, a w okolicy również zabytkowe cerkiewki i inne ślady po dawnych mieszkańcach Bieszczad – rusińskich Bojkach. Jest również duże zaporowe jezioro Solińskie, znane z piosenki Wojtka Gąsowskiego, dodające temu regionowi - mimo ściągających nad jego brzegi tłumów urlopowiczów - jeszcze odrobinę szczególnego uroku.
Górny San, a szczególnie jego Odcinek Specjalny, jest miejscem wprost wymarzonym do uprawiania wędkarstwa muchowego. Niemal po całej rzece w tej okolicy można z powodzeniem brodzić, co bardzo ułatwia dotarcie do stanowisk ryb, a także zapewnia możliwość wygodnego oddawania dalekich rzutów, bez obawy o zaczepienie zestawem nadrzecznych gałęzi. Dno nie jest bardzo zdradliwe, choć miejscami trzeba uważać na zagłębienia w pokrywających je naturalnych skalnych płytach. Jedynym problemem bywa puszczenie przez elektrownię tzw. „dwóch turbin”, co podwyższa na jakiś czas poziom wody w rzece, ochładza ją i utrudnia swobodne brodzenie. Jednak ma to i swoje dobre strony. Na „dwóch turbinach” chętniej opuszczają swe kryjówki i znacznie odważniej polują największe pstrągi, stając się wówczas dostępne dla największych wędkarskich śmiałków.
W czasie epidemii koronawirusa, która nawiedziła nas wiosną tego roku, nie miałem innego wyjścia jak polubić się „na nowo” z polskimi łowiskami. Obowiązek kwarantanny w Polsce oraz zamknięte granice wielu innych krajów praktycznie uniemożliwiły zagraniczne podróże na jakiś czas. Tak więc gdy wiosenne słońce zaczęło mocniej przyświecać na niebie, a powietrze pachnieć budzącą się do życia naturą, nie wytrzymałem i postanowiłem pojechać gdzieś w końcu na ryby. Pierwszym wyborem był w tej sytuacji oczywiście San, znany mi już dobrze z poprzednich kilku wypraw i bardziej zasobny w dzikie ryby niż jakiekolwiek inne polskie łowisko. Pierwszy raz zawitałem tu 11 lat temu, aby pobierać lekcje rzecznego muchowania od Adasia Sikory. Później odwiedziłem to miejsce jeszcze kilka razy, również w towarzystwie wielkiego wielbiciela Sanu – Jacka Kolendowicza, wędkując m. in. z takimi lokalnymi tuzami, jak Darek Małysz czy muchowy reprezentant Polski – Bartek Rapiej, którzy znali każdy centymetr tej rzeki jak przysłowiową „własną kieszeń”. Pamiętam te przygody dobrze, a sympatia do Sanu pozostała mi na zawsze.
Tym razem wyruszyłem z Warszawy w towarzystwie Rafała Kowalczyka, który podobnie jak ja nie mógł już wytrzymać wielotygodniowego siedzenia w domu. Podróż przez Polskę – choć trwała jak zwykle wiele godzin – tym razem nie dłużyła nam się wcale. Byliśmy tak złaknieni podróżowania i widoków innych, niż ten dostępny z okien naszych mieszkań, że wszystko sprawiało radość, a Polska wydawała się tak piękna, jak nigdy dotąd (choć piękna jest oczywiście zawsze). Mijaliśmy po kolei: Radom, Góry Świętokrzyskie, Połaniec, Mielec, a,ż wreszcie dotarliśmy na Podkarpacie.
innej możliwości nie było. Restauracyjne jedzenie smakowało wybornie – za tym też się trochę stęskniliśmy, choć i na domowe przecież nigdy nie narzekamy. Ot, po prostu, człowiek zawsze pragnie jakiejś małej odmiany.
Drugiego dnia naszego pobytu nie planowaliśmy jeszcze wędkować. Po pierwsze było zbyt zimno – nagłe ochłodzenie przyszło właśnie dzień wcześniej i postanowiliśmy, aż ryby przyzwyczają się trochę do znacznie zimniejszej wody i zaczną na powrót żerować po temperaturowym szoku. Po drugie: ci, którzy mnie znają wiedzą, że staram się zawsze dodać jakiś element krajoznawczy do każdej wędkarskiej wyprawy. Szkoda uciekającego życia, szkoda przejechanych kilometrów, gdy już się tu jest - warto skorzystać z okazji. Przecież nie wszystko kręci się tylko wokół ryb, choć one są oczywiście najważniejsze…
Postanowiliśmy więc zrobić samochodem tzw. „Wielka Pętlę Bieszczadzką”, czyli przejechać się trasą o długości 160 kilometrów przez najciekawsze zakątki tego regionu, zaczynając i kończąc rajd we wsi Hoczew. Pierwszym miejscem, gdzie się zatrzymaliśmy, był Baligród z zabytkowym czołgiem T-34 stojącym w centralnym puncie małego skwerku w centrum miejscowości. Czołg przypominał zapewne o toczonych w tej okolicy regularnych walkach z bandami UPA zaraz po zakończeniu II Wojny Światowej. Kolejnym przystankiem były Jabłonki, gdzie wcześniej przez lata stał pomnik generała Karola Świerczewskiego - „Waltera”, upamiętniający jego śmierć w zasadzce zorganizowanej przez ukraińską sotnię „Chrynia”.
Obecnie nie ma już tam pomnika, pozostał tylko pusty plac. Rozebrano go w 2018 roku na mocy ustawy dekomunizacyjnej ze względu na antypolską działalność generała. Brał on bowiem udział w wojnie z Polską w 1920 roku, walcząc w szeregach bolszewickiej Armii Czerwonej przeciw naszym rodakom. W dodatku na własną prośbę. Wygląda na to, że czuł się bardziej komunistą niż Polakiem, podobnie jak Dzierżyński. Wprowadzał też nowy ład na naszych ziemiach po 1945 roku, co nie jest na pewno powodem do dumy. A w czasie wojny domowej w Hiszpanii (1936-39) przeprowadzał czystki w szeregach ochotników międzynarodowych oraz wśród jeńców wojennych. Z kolei dowodząc II Armią Wojska Polskiego popełnił na froncie wiele błędów taktycznych, skazując tym samym na niechybną śmierć licznych polskich żołnierzy, co było spowodowane według historyków w dużym stopniu jego chorobą alkoholową. W sumie więc Świerczewski to postać bardzo ponura i trudno się dziwić, że pomnik zniknął.
Kolejne mijane przez nas miejscowości to Cisna ze słynnym barem „Siekierezada”, a także Wetlina i Ustrzyki Górne. Po drodze ujrzeliśmy najwyższe partie Bieszczad z charakterystycznymi łysymi szczytami (słynne połoniny), a także piękne lasy i malownicze strumienie - w tym górny odcinek naszego Sanu. Pamiętajmy, że jest on również rzeką Ukraińców, bo ma swe źródła właśnie na terenie tego kraju, a ponadto stanowi na odcinku 54 kilometrów granicę państwową pomiędzy Polską a Ukrainą. Takie położenie - na pograniczu kultur - zdecydowało zapewne, że rzeka ta została wspomniana w tekście oficjalnego hymnu państwowego Ukrainy („Staniemy bracia do krwawego boju od Sanu do Donu”).
Potem skierowaliśmy się na północ, zatrzymując się na chwile w Smolniku i Lutowiskach. W tej pierwszej miejscowości można podziwiać starą cerkiewkę bojkowską z 1791 roku, która została wpisana na listę UNESCO wraz z siedmioma innymi obiektami tego typu z południowo-wschodniej Polski. Dodatkowego smaczku naszej wizycie w tym miejscu dodaje fakt, że Smolnik należał w latach 1945-1951 do ZSRR. Później, w wyniku korekty granicznej, został włączony do Polski, ale bojkowska ludność wioski została wysiedlona w głąb Związku Sowieckiego. Z kolei w Lutowiskach można odwiedzić bardzo stary cmentarz żydowski, co nie omieszkaliśmy uczynić. Stare, niszczejące nagrobki robią wielkie wrażenie i skłaniają do zadumy na przemijaniem wszystkiego.
Ustrzyki Dolne minęliśmy nie zatrzymując się w miasteczku, a potem zajechaliśmy na chwilę do lokalnego browaru „Ursa Maior”, zlokalizowanego przy szosie Ustrzyki Dolne – Lesko. Warzone tam kraftowe piwo należy do lepszych w Polsce, a dodatkowo w browarnym sklepie można kupić pyszny ser z czosnkiem niedźwiedzim lub czarnuszką, znakomite krówki – słodkie i słone, a także książki, mapy i przewodniki traktujące o Bieszczadach.
Ostatnim przystankiem na naszej trasie było Lesko. Zobaczyliśmy tam zamek, którego korzenie sięgają XVI wieku, ale okazało się, że obiekt ten nie jest szczególnie efektowny i wart zwiedzenia. Całkowicie przeciwnie synagoga – pamiętająca czasy Wiktorii Wiedeńskiej, jest intrygująca i godna zobaczenia – choćby z zewnątrz. W środku mieści się galeria sztuki, ale wydaje się, że sensownym byłoby przywrócić jej pierwotną funkcję i wystrój. Może wówczas stanowić cenny magnes na turystów, również zagranicznych. Nieopodal synagogi, na wzgórzu, mieści się stary cmentarz żydowski. Jest pełen zabytkowych nagrobków, zwanych macewami, na których widoczne są napisy w języku hebrajskim. Do dziś zachowało się ich około 2000 i są rozmieszczone na obszarze 3 hektarów wśród gęstej zieleni. Najstarsza macewa pochodzi z roku 1548, a więc tego, w którym zmarł król Polski… Zygmunt Stary! Tak, tak, tu w powietrzu naprawdę unosi się zapach historii.
Późnym popołudniem powróciliśmy do naszego hotelu. Przed wieczorem na chwilę wpadł do nas Michał, świetny wędkarz muchowy z pobliskiego Sanoka, z którym razem mieliśmy wędkować przez dwa kolejne dni. Niestety nie przyniósł dobrych wieści: rzeką szła przez cały czas woda „na dwie turbiny”, czyli znacznie podwyższona i zimna. Nie miało nam to ułatwić łowienia, ale postanowiliśmy absolutnie się nie poddawać.
Około 10.00, po smakowitym i obfitym hotelowym śniadaniu, zajechaliśmy wreszcie na brzeg Sanu. Przed naszymi oczami ukazał się odcinek zwany Bachlawa, jeden z ciekawszych na OS-ie, zasobny w okazowe pstrągi. Michał pomógł nam wybrać właściwe miejsca, gdzie ustawienie się w wodzie dawało największe szanse na kontakt z pstrągami. Michał doradził nam używanie streamerów i wykonywanie długich rzutów w poprzek – a nawet nieco po skosie w dół rzeki, a następnie, po całkowitym zatopieniu linki, bardzo powolne ściąganie much przy samym dnie.
Na początku nic się nie działo, ale może za dziesiątym rzutem poczułem wreszcie delikatne przytrzymanie. Błyskawicznie zaciąłem linką i uniosłem kij, a w chwile potem na końcu poczułem tak przyjemny żywy i pulsujący ciężar. Ryba stawała dość duży opór i na początku odjechała na głębszą wodę. Starałem się holować ją bardzo ostrożnie, pozwalając na kilka kolejnych odjazdów. Wreszcie, gdy była około 10 metrów ode mnie, pierwszy raz przewaliła się na powierzchni. Zobaczyłem złocisty bok upstrzony licznymi kropkami. A więc zgodnie z przypuszczeniami był to pstrąg potokowy. Cel tego wyjazdu.
Pstrąg powalczył jeszcze ze dwie minuty, próbując tym razem odjazdu w górę rzeki, jednak w końcu poddał się i pozwolił nakierować do podbieraka Michała. Była to pierwsza moja ryba w tym roku, na dodatek złowiona w tak wyjątkowym czasie pandemii, po wielu tygodniach tęsknych oczekiwań na pierwszą możliwość powędkowania. Radość była więc duża. Potokowiec miał około 45 centymetrów, co już jest całkiem przyzwoitym rozmiarem, a na dodatek był niespodziewanie gruby - jakby to nie była chłodna wiosna, a powiedzmy sierpień. Po zrobieniu pamiątkowej fotki wrócił oczywiście do Sanu, bo tak stanowi regulamin na tym odcinku rzeki. Zresztą i tak by został wypuszczony, niezależnie od przepisów. Duże pogłowie ryb w Sanie to efekt wypuszczania wszystkich złowionych sztuk. Nie można o tym zapominać, mając do tego wokół tyle zdegradowanych polskich rzek. Co innego w Skandynawii, szczególnie na północy, gdzie sezon jest krótki a wędkarzy mało. Tam bez problemu można upiec każdego dnia kilka złowionych ryb na ognisku.
W chwilę po mnie swojego pierwszego pstrąga złowił Rafał, a potem Michał stosując odmienną metodę czeskiej nimfy. Pstrągi miały powyżej 30-stu, ale mniej niż 40 centymetrów. Przez kolejną godzinę Rafał zaliczył kilka podobnych sztuk, a ja złowiłem w tym czasie dwie następne, tym razem niespecjalnie duże. Wreszcie wszedłem nieco dalej w wodę - bliżej środka rzeki - i zarzuciłem streamera w rynnowe zagłębienie dna, gdzie już nie dało się swobodnie brodzić. Po kilku powolnych pociągnięciach poczułem lekkie targnięcie przy samym dnie. Odruchowo zaciąłem pociągając linkę do siebie, ale chyba zbyt słabo, bo zaledwie po kilku sekundach walki ryba uwolniła się z bezzadziorowego haka. Jaka szkoda! Sądząc po wygięciu wędki pstrąg był jeszcze większy od tego pierwszego, mógł mieć zatem ponad 50 centymetrów. A potokowiec takich rozmiarów jest zawsze powodem do dumy.
Po tych emocjonujących chwilach wyszliśmy na brzeg, aby rozgrzać się nieco gorącą herbatą z termosu. Od zimna miałem całe zesztywniałe nogi, choć pod woderami miałem bieliznę termiczną, specjalne skarpety oraz grube polarowe dresy. Ale woda w rzece nie przekraczała 5 stopni! Musiałem wsiąść do samochodu, włączyć silnik i ogrzać się przez dobrą godzinę, zanim z powrotem nabrałem ochoty na wejście do tej lodowatej wody. Brrr!
Po powrocie do łowienia zaobserwowaliśmy kilka powierzchniowych zbiorów. Oho – pstrągi zaczęły wychodzić w górę! Szybko przygotowaliśmy zestawy do suchej muchy i przynęty powędrowały na taflę wolno płynącej wody. Niemal natychmiast udało nam się zaciąć dwie ryby, które jednak okazały się ładnymi lipieniami, ale ten skądinąd fantastyczny dla muszkarzy gatunek miał akurat okres ochronny. Powróciliśmy więc do streamera i nimfy, co przyniosło kilka kolejnych brań, ale do wieczora nie padły już żadne godne wspomnienia okazy.
Kolejnego dnia Michał zabrał nas na odcinek, którego jeszcze nie znałem. Określa się je mianem „starego koryta Sanu”, a to z tego względu, że tym korytem płynął cały San przed powstaniem jezior Solińskiego I Myczkowskiego. Później, gdy zaczęła działać zapora i elektrownia wodna, część rzeki puszczono z Myczkowiec podziemnym korytarzem bezpośrednio do elektrowni, aby woda napędzała turbiny. Natomiast starym korytem popłynęło znacznie mniej wody niż wcześniej, stąd rzeka stała się tu węższa.
Odcinek ten przez wiele lat nie był dopuszczony do wędkowania, lecz od jakiegoś czasu już jest, jednak sezon rozpoczyna się tutaj 15-go maja. Mieliśmy więc szansę, na zarzucenie naszych wędek w pierwszym dniu sezonu! Jednak po dojechaniu na miejsce zauważyliśmy, że woda w niepokojąco szybkim tempie podnosi się i nabiera ohydnego szarobrunatnego koloru. Nie wróżyło to nic dobrego. Tajemnica rozwiązała się po pół godzinie, gdy Michał dokonał rozpoznawczego objazdu okolicy. Okazało się, że zatrzymano turbiny - prawdopodobnie z przyczyn technicznych - a w zamian puszczono znacznie więcej wody przez zaporę w Myczkowcach na stare koryto. W efekcie podwyższona woda zbierała z brzegów muł i nieczystości, tak więc łowienie stało się niemożliwe. Na szczęście po jakimś czasie uruchomiono z powrotem turbinę – tym razem jedną, a zapora przywróciła normalny wypływ wody z jeziora. Należało więc poczekać jeszcze godzinę do dwóch, aby woda sklarowała się i opadła, bo wówczas zdaniem Michała ryby na pewno powrócą do żerowania, choć na pewno nie tak intensywnego jak przy stabilnych warunkach.
Postanowiliśmy spędzić więc te dwie godziny poniżej elektrowni, gdzie woda nie była jeszcze tak brudna, a potem powrócić na stare koryto – już oczyszczone. Piękny odcinek w Zwierzyniu, gdzie wprost „pachnie” rybą, obdarzył nas kilkoma braniami, jednak żadnej sztuki nie udało się zaciąć. Ryby były bardzo ostrożne w obliczu nagłych zmian warunków. Po powrocie na stare koryto łowiliśmy głównie na nimfę. Najpierw Michał zaciął przyzwoitego lipienia (znowu okres ochronny, ale takich przypadkowych przyłowów nie da się uniknąć), a potem ja niedużego pstrąga. Potem do akcji wkroczył Rafał, zacinając ładną sztukę w granicach 40 centymetrów. Ryba walczyła zaciekle trzymając się długo dna, a na delikatnym nimfowym zestawie Rafał nie mógł sobie pozwolić na siłowy hol. Niestety, tuż przed pochwyceniem w podbierak pstrąg wypiął się. Potem Rafał wyholował kolejnego pstrąga, tym razem trochę mniejszego. Miał też kilka niezaciętych brań.
Wreszcie przeszliśmy nieco w górę. Tam, na głębszym fragmencie wody zaciąłem kilka ryb, z czego trzy udało mi się wyholować. Wszystkie okazały się silnymi i zdrowymi pstrągami w przedziale 30-35 cm. To taki „normalny” wymiar na starym korycie. Zabawa była przednia, gdyż nimfę zamieniłem na streamer, a ten okazał się znacznie bardziej interesujący dla ryb. Ich ataki były bardzo agresywne, co podniosło poziom emocji i przyjemności z wędkowania. Jednak padający coraz silniej deszcz zmusił nas w końcu do spasowania i zakończenia wędkarskiej „dniówki”. Pożegnaliśmy się z niezwykle sympatycznym Michałem i podziękowaliśmy mu za świetne towarzystwo oraz zdradzenie wielu tajemnic Sanu. Umówiliśmy się na kolejne wspólne połowy.
Po powrocie do hotelu zjedliśmy jeszcze kolację, po czym wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Podsumowując, byliśmy bardzo zadowoleni z tego krótkiego wypadu. Nie sprzyjała nam wprawdzie pogoda, a kilku dużych ryb nie udało się wyholować, ale w tak trudnych warunkach osiągnięty wynik i tak dawał wiele satysfakcji. Była to też świetna nauka, jaki wpływ na warunki wędkowania ma funkcjonowanie rozmaitych urządzeń hydrotechnicznych. No i zobaczyliśmy Bieszczady – dzikie góry na południowo-wschodnich kresach Polski. Świeże rześkie powietrze oraz znakomite krajobrazy pozwoliły nam choć na chwilę zapomnieć o wszystkich problemach związanych z koronawirusem.
Piotr Motyka
Lesko, maj 2020
Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!
Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.
Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.
Zapraszam serdecznie!