Nasz blog wędkarski

Bałtyckie przedwiośnie

Łowienie dla twardzieli

Reportaże / Piotr Motyka / Szwecja-Niemcy

Wędkarska wyprawa w okresie wczesnowiosennym to dla mnie oczywistość. Człowiek wymęczony długą zimą ma wtedy wyjątkowo dużą potrzebę kontaktu z przyrodą, cieplejszym wiosennym wiatrem i słońcem. Tym razem postanowiłem połączyć dwa niezwykle atrakcyjne kierunki: Szwecję i Niemcy.

Dlaczego tak atrakcyjne? Bo położone blisko Polski, a jednocześnie dające szansę na wielkie wędkarskie przygody. Oczywiście pod warunkiem właściwego doboru terminu i łowisk. Po długich rozważaniach ostatecznie zdecydowałem się na połowy morskie – najpierw na Gotlandii, a potem wokół wyspy Rugii.

Trociowe marzenia

Gotlandia to jedna z moich obsesji. Od dzieciństwa uwielbiam łowić ryby łososiowate – wszelkie pstrągi, łososie i tym podobne, a ta największa szwedzka wyspa jest jednocześnie jednym z najbardziej atrakcyjnych europejskich łowisk troci wędrownej, będącej wędrującą odmianą pstrąga potokowego. Wiadomo, że troć to ryba trudna, wielu wędkarzy nazywa ją wszakże „rybą tysiąca rzutów”. Jednak jednocześnie jest to jedno z najbardziej prestiżowych wędkarskich trofeów – ze względu na wymagania stawiane wędkarzowi, a także na swoją siłę, niepospolite piękno oraz - co również nie bez znaczenia - wyborne wprost mięso nadające się na wiele smakowitych dań rybnej kuchni. Szczególnie wartościowe do spożywania na surowo.

Mogę zaryzykować tezę, że złowienie ładnego okazu troci przenosi wędkarza spinningowego czy muszkarza do zupełnie innej ligi, znamionującej najwyższy poziom wędkarskiego wtajemniczenia, a jednocześnie jego upór i moc jego charakteru. Ten wymagany tysiąc rzutów to jedna strona medalu, drugą jest konieczność przemierzania wielu kilometrów wzdłuż morskiego wybrzeża, ślizgania się po kamieniach i długiego stania w lodowatej wodzie, często przy smagającym twarz wietrze. Trocie w ciągu dnia pojawiają się zwykle w zasiągu rzutu tylko na chwilę (a są też dni, gdy nie podchodzą wcale) i trzeba umieć wtedy wykorzystać tę niezwykłą szansę. A na dodatek mieć jeszcze dużo szczęścia, bo zacięcie ryby to dopiero połowa sukcesu, gdyż w trakcie holu tracimy statystycznie co najmniej połowę chwilowych zdobyczy, które wydają się już nasze. Czasem dzieje się tak na samym finiszu przy podbieraniu ryby, co może załamać każdego. A jednak, po takiej porażce trzeba umieć się podnieść i rzucać cierpliwie dalej. Kiedyś musi bowiem nadejść najpiękniejsza nagroda. Wyholowana i podebrana okazowa troć daje wędkarzowi wprost niezapomniane wrażenia i trudną do opisania dumę. To moment, dla którego warto uprawiać wędkarstwo, poświęcać mu czas i wydawać spore sumy pieniędzy. Coś jak dla ambitnego wspinacza zdobycie wymarzonego górskiego szczytu.

Gotlandię odwiedziłem już kilka razy, łowiąc w towarzystwie wybitnych wędkarzy zakochanych w trociach – jak chociażby Paweł Mirecki. Zaraziłem się tą pasją, nie da się ukryć. Coś tam zawsze łowiłem, jednak brakowało mi ciągle jakiegoś spektakularnego trofeum, dającego ukojenie, szczęście i przeświadczenie, że już nic więcej w tej materii nie muszę. Po kilku latach przerwy w ubiegłym roku postanowiłem odświeżyć tę trociową „chorobę” i namówiłem kilku kolegów na kolejną wyprawę. Jednak wtedy nie poszło nam tak, jak sobie wymarzyliśmy. Owszem, złowiłem sporo sztuk, jednak żadna z wyjętych ryby nie przekroczyła wymiaru ochronnego, wyśrubowanego na Gotlandii aż do 50 cm! Dla porównanie, w „lądowej” Szwecji czy w innych bałtyckich krajach spotyka się najczęściej wymiary ochronne 40 lub 45 cm.

Do tego dwie spore trocie „spadły” mi z wędki w trakcie walki, co przyprawiło mnie o ból serca i smutek. Kolegom też nie poszło najlepiej. Jedynie Maciek Rogowiecki, który mieszkał razem z nami na jednej kwaterze, ale chodził na ryby osobno, wyjął kilka pięknych sztuk oscylujących w granicach 55-70 cm. Zazdrościliśmy mu, nie da się ukryć. Jednak trochę winy za ten stan rzeczy tkwiło też w nas samych. Maciek wstawał wcześniej i był na rybach już wtedy, gdy my jedliśmy jeszcze w domku smakowite śniadanie, na przykład po oglądanym do późnej nocy meczu piłkarskim. Odwiedzał też znacznie więcej miejscówek każdego dnia, nie robiąc zbyt długich przerw w łowieniu na posiłki. Kondycja, siła, determinacja i wiara. To były kluczowe czynniki jego sukcesu. (Oczywiście oprócz tego, że już za samo bycie „Maćkiem” ma się z założenia więcej farta od innych :-)).

Dało mi to sporo do myślenia.

Upór czyni cuda

W kolejnym roku postanowiłem, że nie odpuszczę. Pomny tamtych nauk przygotowałem się do wyjazdu starannie, planując znacznie bardziej ambitne łowienie od rana do nocy, przygotowałem sobie specjalną mapę najlepszych potencjalnie miejsc po obu stronach wyspy, na posiłki zakupiłem gotowe (choć bardzo smaczne) dania, aby nie trzeba było tracić zbyt dużo czasu na przygotowanie obiadu nad wodą, kupiłem też wyjątkowo ciepłą alpinistyczną bieliznę z merynosa oraz nowe wodery, aby nawet kropla wody nie przedostała mi się do ciała, wyziębiając je i niszcząc komfort psychiczny oraz morale w trakcie wielogodzinnego łowienia. Na koniec sprawdziłem dokładnie ostrość wszystkich kotwiczek w zebranych w trociowym pudełku przynętach. Uznałem, że te szczegóły mogą być decydujące – i jak się później okazało, były.

Moim towarzyszem w trakcie tej wyprawy był Rafał Kowalczyk – znany warszawski piwowar i podobnie jak ja - zapalony wędkarz. Najpierw promem Stena Line przeprawiliśmy się z Gdyni do Karlskrony, potem, czekając na kolejny prom z Oskarshamn do Visby pokręciliśmy się trochę po okolicy, zaglądając na Olandię oraz do Kalmaru, znanego ze znakomicie zachowanego zabytkowego zamku.

Na miejsce dotarliśmy późno w nocy i zmęczeni udaliśmy się prosto do łóżek. Rankiem następnego dnia oczywiście zajęliśmy się przygotowaniem sprzętu, ale jako że poszło nam szybko i sprawnie, to już przed południem zameldowaliśmy się nad wodą. Jednak spotkała nas tam przykra niespodzianka - w łowieniu przeszkadzał niestety silny, momentami huraganowy wręcz wschodni wiatr oraz wysoka fala. Pokręciliśmy się trochę po północnej części wyspy, znajdując tu i ówdzie względnie znośne warunki do łowienia, jednak tego dnia nie zaliczyliśmy nawet jednego brania. Cóż, typowe trociowanie.

Kolejny dzień przywitał nas znacznie lepszą pogodą – wiatr nie był już tak dokuczliwy, a woda znacznie spokojniejsza. Odwiedziliśmy kilka nowych miejscówek, jednak mimo świetnych warunków do wieczora nie udało nam się znowu nic złowić, choć zaliczyliśmy już po jednym delikatnym „trąceniu” przynęty. Ryby brały zatem bardzo delikatnie i ostrożnie. Pod wieczór zawitaliśmy na kolejną miejscówkę przy wysokich klifach i tam wreszcie dostałem swoją długo oczekiwaną nagrodę. W małej i płytkiej zatoczce ze spokojną wodą, w pobliżu typowej dla Gotlandii opuszczonej wioski rybackiej (fiskelage), w jednostajnie i dość wolno prowadzoną wahadłówkę uderzyła mi wreszcie okazała troć, tworząc zaraz na powierzchni wody prawdziwą kipiel. Walka z młynkującą i odjeżdżającą kilka razy rybą trwała około 5 minut i zakończyła się moim sukcesem – przy pierwszej próbie udało mi się wprowadzić ją w trociowy podbierak. Uff, cóż to była za radość! Ryba była w stadium przejściowym pomiędzy keltem i srebrniakiem. Mierzyła równe 70 centymetrów, był więc to już wymiar bardzo przyzwoity, zaspokajający w każdym razie moje ambicje.

Gdy osiągnie się już wymarzony sukces, dalsze łowienie na wyprawie jest znacznie łatwiejsze. Spada z Ciebie ten ogromny ciężar, a pytanie „czy warto było ponosić te wszystkie trudy i koszty” ma już swoją klarowną odpowiedź. Wszystko idzie potem lekko, prowadzenie przynęty jest właściwe, spokojne, uważne i pozbawione wszelkiej nerwowości, ale przede wszystkim rośnie wiara w dalsze sukcesy i wędkarskie morale.

Srebrniakowa ruletka – raz radość, raz smutek

Kolejnego dnia, czyli w niedzielę, było znowu bardziej wietrznie, musieliśmy zatem właściwie wytypować miejsca do łowienia, aby zbyt wysoka fala nie niweczyła naszych starań. Na szczęście udało nam się dotrzeć do takich miejsc, pozbawionych na dodatek wędkarskiej presji. Sukcesy też przyszły. Najpierw Rafał w bardzo urokliwej zatoczce zaliczył mocne branie, jednak ryba po kilku sekundach wypięła mu się z haka. Był oczywiście załamany i trudno mu się dziwić. Ale pozbierał się. Z zatoki musieliśmy się jednak po dwóch godzinach ewakuować, gdyż nieopodal nas zaczęła polować foka, a to już nie zwiastowało dla nas nic dobrego.

Po przybyciu na nowe miejsce rozeszliśmy się w różne strony – ja w lewo, Rafał w prawo. Po godzinie bezskutecznych rzutów spinningiem, przesuwając się ciągle wzdłuż plaży, na dużej morszczynowej łące zaliczyłem wreszcie pierwsze trącenie, a za chwilę kolejne. Wniosek był oczywisty – stadko troci wpłynęło tutaj na żer. Szybko wykonałem następny rzut i po paru sekundach zaliczyłem kolejne mocne uderzenie. Tym razem zaciąłem skutecznie i po 2-minutowym niełatwym holu (młynki i wyskoki) zagarnąłem w podbierak 50-centymetrowego srebrniaka. Na następne branie czekałem tylko kilka minut. Tym razem ryba była znacznie większa. Hol był niesamowitym wyzwaniem, gdyż srebrzysta troć wykonała co najmniej pięć (a może i z osiem) dynamicznych wyskoków. Jednak wszystko szło dobrze i niebawem znalazła się kilka metrów ode mnie. Już ją prawie miałem. Wyglądała wspaniale – miała grubo ponad 60 centymetrów, była pięknie nakrapiana i gruba jak klocek. Niestety, gdy pociągnąłem ją w drugą stronę, aby wprowadzić do podbieraka, podjęła ostatnią próbę uwolnienia się i wzbiła do góry fontannę wody. Nie wiem jakim cudem, ale udało jej się uwolnić… Mój błąd polegał chyba na tym, że powinienem pozwolić jej popływać jeszcze w tym samym kierunku dookoła mnie i trochę bardziej ją osłabić podciąganiem pyska do góry, aby nie mogła pobrać dostatecznej ilości tlenu z wody. Próba zawrócenia ryby w drugą stronę jest zawsze ryzykowna. No cóż, na trociach normalka, choć walka była już w zasadzie wygrana, a ryba utrzymana po tylu wyskokach. Nigdy się jednak nie ciesz przedwcześnie!

Zacząłem drzeć się co sił, aby Rafał wrócił do mnie, ale on niestety nie słyszał, a może nie zrozumiał o co mi chodzi. A ja wiedziałem, że takie chwile trwają krótko. Kolejne rzuty przyniosły mi jeszcze jedną troć, która jednak spadła w trakcie walki. Gdy Rafał wreszcie wrócił, stadko niestety zniknęło i więcej brań tego dnia już nie zaliczyliśmy.

Czwarty dzień postanowiliśmy spędzić w tym samym miejscu. Gdy zaliczyłem pierwsze branie, Rafał był znowu dość daleko ode mnie. Podszedł zaraz bliżej, ale złapał niestety zaczep i zerwał przynętę. Poczekałem cierpliwie, aż zawiąże nową i wskazałem mu miejsce, gdzie moim zdaniem powinny kręcić się przez cały czas ryby. Podszedł tam i wykonał rzut spinningiem. Branie nastąpiło natychmiast! Zacięta ryba szalała wręcz, skacząc i wzbijając w górę gejzery wody. Jednak Rafał spokojnie podholował ją w naszym kierunku. Jako, że staliśmy obok siebie, mogłem pomóc mu przy podbieraniu. Nieszczęśliwie przy pierwszej próbie noga wpadła mi w szczelinę pomiędzy skalnymi płytami, na których staliśmy. W efekcie wywróciłem się i trochę zmoczyłem, ale szybko się pozbierałem. Szczęście, że nie złamałem nogi… Druga próba okazała się już skuteczna.

Pokonany srebrniak miał 65 centymetrów i był bajkowo piękny. Byłem nad wyraz szczęśliwy, jakbym sam złowił tę cudowną rybę. Na wspólnych wyprawach jest bowiem niezwykle ważne, aby nikt nie miał powodów do całkowitej frustracji podczas gdy innym wiedzie się lepiej (choć tyle, bo idealnie równe nasze sukcesy nie będą raczej nigdy). To tworzy dobrą koleżeńską atmosferę i dlatego warto w tych emocjonujących momentach, gdy łowiecki instynkt wygrywa często z rozumem, zapomnieć o rywalizacji i pomyśleć nie tylko o sobie (choć wiem, jak trudno się powściągnąć i sam niejednokrotnie nie umiałem wykazać się empatią). Prawda jest taka, że Rafał, notabene świetny wędkarz, miał do tej pory sporego pecha, ale tym mistrzowskim holem udowodnił wysoką wędkarską klasę, wygrywając z nie lada przeciwnikiem. Wykorzystał swoją szansę i miał teraz powody do dumy. Po tym spektakularnym połowie przez kolejne pół godziny złowiliśmy jeszcze sześć kolejnych ryb, a drugie tyle uwolniło się z haka w trakcie walki, najczęściej w trakcie wyskoków. Był to piękny dzień, bez dwóch zdań, dzień na który obaj czekaliśmy!

Ostatni, piąty dzień, spędziliśmy również na tej samej plaży. Ryby brały dość krótko, ale udało mi się tym razem zaciąć i wyholować troć na sztuczną muchę – streamera przypominającego trochę krewetkę. Zdobycz miała niemal 60 centymetrów. Dopełniło to dla mnie wyjazd, gdyż o złowieniu troci w morzu na muchę marzyłem od dawna. A teraz marzenie to stało się rzeczywistością. Na muchę zaciąłem po chwili jeszcze jedną rybę, ale wypięła się w holu. Kolejną, już na spinning, udało mi się szczęśliwie wyjąć.

Tym pięknym akcentem zakończyłem trociową część wyprawy. Łącznie na Gotlandii w ciągu pięciu dni miałem na kiju 12 ryb (nie licząc trąceń i skubnięć), a połowę udało mi się wyjąć. W przeciwieństwie do poprzedniego roku, ich rozmiary tym razem mogły mnie w stu procentach zadowolić. Na pewno mogło być jeszcze lepiej, bo zawsze może, ale przy tak wietrznej pogodzie i tak nie ma na co narzekać.

Rugia i sandaczowe ostatki

Z Gotlandii przenieśliśmy się na niemiecką wyspę Rugię. Podróż była dość długa, bo najpierw rano przepłynęliśmy promem z Visby do Nynäshamn, stamtąd przejechaliśmy samochodem do Karlskrony i wieczorem zameldowaliśmy się znowu na wygodnym promie Stena Line, płynącym do naszej Gdyni. Z Gdyni wreszcie przyzwoitymi polskimi drogami przejechaliśmy wzdłuż wybrzeża do Niemiec. Po dotarciu na miejsce zrobiliśmy sobie jeszcze małą przejażdżkę krajoznawczą po wyspie, gdyż tego dnia nie mieliśmy już w planie wędkowania. Zwiedziliśmy lokalny rzemieślniczy browar, małą wędzarnię ryb, a potem zrobiliśmy sobie spacer przy słynnych kredowych klifach Jasmundzkiego Parku Narodowego (lista UNESCO), nieopodal stolicy Rugii – Sassnitz. Wieczorem podjechaliśmy pod nasza kwaterę, gdzie czekał już na nas nasz przewodnik Grzegorz – „mistrz wśród mistrzów” i prawdziwy guru spinningu.

Pierwsze dwa dni łowienia zajęło nam polowanie na sandacze. Były to ostatnie dwie doby wiosennego sezonu sandaczowego, tuż przed rozpoczęciem okresu ochronnego związanego z tarłem tej ryby. Dlatego na wodzie spotkaliśmy bardzo wiele niemieckich łódek, nastawionych na połowy „mętnookiego” – ryby tyleż sportowej, co smacznej. Trochę niepokoiłem się, jak poradzimy sobie przy tej presji, gdyż na dobrych miejscach stało już od rana po kilkanaście łódek miejscowych. Grzesiek jednak uśmiechnął się tylko pod nosem i powiedział z pełnym przekonaniem, że nie ma to dla nas żadnego znaczenia. I miał rację.

Po wpłynięciu pomiędzy niemieckie łódki ustawialiśmy się na wybranych przez Grzegorza miejscach i praktycznie od razu rozpoczynaliśmy obfite żniwa. Gdy na sąsiednich kilku łódkach padały powiedzmy dwa sandacze, to w tym samym czasie na naszej padało ich minimum dziesięć, a często grubo więcej. Grzesiu to jednak wybitny specjalista – nieprzypadkowo był Mistrzem Świata i Mistrzem Polski w spinningu. Drobne detale ważne przy ustawianiu łodzi, doborze główek jigowych (waga!) oraz prowadzeniu przynęt decydowały o naszych sukcesach. W każdym razie Niemcy dostawali regularnie srogie manto. Na dodatek, gdy tylko jakaś zrezygnowana łódka odpływała szukając szczęścia gdzie indziej, Grzesiek przesuwał nas w tym kierunku i stawał na opuszczonym miejscu, twierdząc, że mamy teraz w zasięgu rzutów nowe, praktycznie dziewicze łowisko, tak jakby nietknięte. Gość jest jednak przemocny! :-) Naprawdę, muszą go tam bardzo nie lubić… To oczywiście żart, gdyż sam na własne oczy widziałem, że wśród miejscowych cieszy się prawdziwym poważaniem.

Przez dwa dni złowiłem 27 sandaczy, w tym kilka dochodzących do 70 cm. Wyniki Rafała też były bardzo dobre. Tak więc sandaczowy wątek zakończyliśmy pełnym sukcesem. Jeśli na siłę szukać dziury w całym, to jedynie tego, że zabrakło tym razem jakiegoś rodzynka „80 plus”. Ale Nie na każdym wyjeździe to się zdarza. Nie jesteśmy tu zresztą ani pierwszy, ani ostatni raz (osobiście jeżdżę do Grześka dwa razy do roku), więc jeszcze te duże przyjdą - i to niejednokrotnie.

Trociowy trolling i wiadro śledzi

Kolejny dzień poświęciliśmy trociom, które może nie są tu tak duże jak na Gotlandii, ale na pewno podobnie smaczne. Próbowaliśmy je łowić na trolling z łódki. Nie było łatwo, gdyż przez wiele godzin padał deszcz i było nieprzyjemnie zimno. W sumie padły tylko dwie sztuki, a do tego jako niespodziewany przyłów dwie gładzice (!), będące również kulinarnym rarytasem. Natomiast ostatniego dnia zdecydowaliśmy się na połów śledzi. Łowiliśmy w pobliżu hanzeatyckiej stralsundzkiej starówki, co zapewniało nam piękne widoki, znowu w towarzystwie niezliczonych niemieckich łódek, gdyż to środek śledziowego sezonu. Po znalezieniu ławic holowaliśmy niekiedy nawet pełne komplety (5 sztuk na raz), choć do łódki rzadko udawało się przenieść wszystkie zahaczone ryby. Ale kto by się tym przejmował przy takim bogactwie ryb. Śledzie były tłuste, przeciętnie sporo większe niż te znane nam ze Szwecji. Po zapełnieniu wiaderka zakończyliśmy łowienie i to był ostatni akord naszej dość udanej wyprawy.

Zabezpieczyliśmy złowione i oczyszczone śledzie solą, a następnie ruszyliśmy w drogę z powrotem do Warszawy. A z Grzesiem spotkam się jeszcze w tym roku – na jesiennych sandaczach, co mnie bardzo cieszy.

Piotr Motyka
Visby-Stralsund, kwiecień 2023




Więcej o blogu

Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!

Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.

Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.

Zapraszam serdecznie!

Siedziba biura

EVENTUR FISHING
ul. Roentgena 23 lok. 21,
02-781 Warszawa

biuro czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 09.00-17.00

telefon: + 48 22 894 58 12
faks: + 48 22 894 58 16