Położona na Atlantyku „Wyspa gejzerów” należy do najlepszych wędkarskich destynacji dla miłośników sztucznej muchy. Trochę odstraszają jednak tamtejsze ceny licencji – w „Fishing Lodges” na najlepszych rzekach dochodzą do półtora tysiąca euro za dzień, a nawet tę kwotę przekraczają. Dlatego wszelkie oferty „w granicach rozsądku”, a takie też się niekiedy trafiają, rozchodzą się jak przysłowiowe świeże bułeczki.
Drogo jest, ponieważ zamożni Amerykanie czy Europejcycy z Zachodu bukują na potęgę nie bacząc na koszty. My poszukujemy jednak zdecydowanie czegoś z kategorii „budget” (oczywiście biorąc pod uwagę realia islandzkie). W tym roku udało nam się zarezerwować u naszego partnera na w miarę dobrych warunkach (choć też nie zupełnie tanio) kilka dni na niezłych rzekach dla 4-osobowej grupki Eventuru. Celem były trocie, pstrągi potokowe i palie. Islandia słynie z tego, że ryb może nie łowi się w dużych ilościach, niemniej ich rozmiary wynagradzają zwykle poniesiony trud i koszty. Wyruszyliśmy zatem z wielkimi nadziejami w połowie sierpnia. Niestety, jak zwykle w ostatnich czasach, pogoda wyjątkowo nam nie sprzyjała. Musieliśmy zmagać się z huraganowym wprost wiatrem (wypożyczalnia samochodów przeszkoliła nas od razu jak parkować samochód, aby wiatr nie wyrwał po otwarciu drzwi), momentami też lało jak z cebra. Chwil słonecznych było jak na lekarstwo, bezwietrznych również niewiele.
Pod względem wyników trudno określić ten wyjazd inaczej, jak „wędkarskie rozczarowanie”. Złowiliśmy we czterech raptem pięć ryb przez pięć dni łowienia. Wiele można „zwalić” na pogodę, ale nie wszystko. Na pewno popełniliśmy kilka błędów taktycznych i dziś, po tej lekcji, bylibyśmy o niebo mądrzejsi. Na korektę tam na miejscu zabrakło jednak czasu. Gdy już zaczynaliśmy „łapać” o co chodzi, trzeba było zmieniać rzekę. Spora była też presja – na naszych sektorach limitowane licencje były wykupione co do sztuki (nawet w dni powszednie), a nad wodą spotkaliśmy sporo miejscowych Islandczyków, co dawniej zdarzało się rzadko. Presja wędkarska rośnie więc na całym świecie i coraz trudniej o wody, gdzie ryby nie boją się wędkarzy. Te islandzkie są nad wyraz płochliwe i trzeba trafić na idealne warunki pogodowe (stabilne ciśnienie, właściwy poziom wody w rzece, pochmurno i z niewielkim wiatrem), aby móc je skutecznie podejść i celnie podać muchę.
Największą rybą wyjazdu była 72-centymetrowa troć złowiona przez Michała Pszczołę na nimfę. Ta piękna ryba, która padła na pół godziny przed zakończeniem łowienia ostatniego dnia, była dla nas wybawieniem i choć trochę osłodziła gorycz porażki. Podobną sztukę zaciął Piotr Motyka, jednak nie udało mu się jej wyholować. Była bardzo silna i przy delikatnej próbie powstrzymania jej przed zejściem po kaskadach w dół rzeki nie wytrzymał fluorocarbon.
Pozostałe ryby – jednak sporo mniejsze - to dwie srebrne trocie, jeden pstrąg potokowy i jedna palia. W sumie gdyby każdy złowił po troci tej wielkości, jaka przytrafiła się Michałowi, ocena wyjazdu byłaby zgoła inna. Trzeba też uczciwie przyznać, że 4 duże ryby spadły nam w holu. One diametralnie zmieniłyby końcową ocenę. Ale cóż. Pozostaje nam cieszyć się zdjęciami z cudownymi islandzkimi krajobrazami i kilkoma dniami przeżytymi w wybornym towarzystwie. Finałem wyjazdu była wspólna kolacja w „Karczmie Wikingów”. Niektóre potrawy zapamiętamy na długo, a zimne piwo pite z bawolego rogu było zupełnie nowym doświadczeniem.
A wędkarskie porażki? Cóż: były, są i będą. C’est la vie!
Zapraszamy do obejrzenia galerii.
08.09.2022