Wędkarskie przygody / Maciek Rogowiecki / Kanada
Tak to już u mnie jest, że ryby które pamiętam najdłużej to te, których nie udało mi się złowić. Na swojej wędkarskiej ścieżce mam kilka zaciekłych pojedynków kiedy to ryby były górą i nawet dziś, po wielu latach zdarza mi się wracać pamięcią do dawnych chwil i analizować przyczyny porażki.
Najczęściej o przegranej decydował zbyt delikatny sprzęt, jakiś podwodny zaczep w których schroniła się ryba przecierając plecionkę, a czasem nonszalancka niefrasobliwość podczas holu i zlekceważenie przeciwnika. Żadne z wymienionych nie było jednak powodem najbardziej spektakularnej klęski jakiej doświadczyłem wraz z kolegami na kanadyjskiej rzece Fraser w październiku 2007 roku.
To był nasz trzeci dzień wędkowania i polowania na jesiotry, z których właśnie to łowisko słynie na cały świat. Do tej pory szło nam całkiem nieźle i w poprzednie dwa dni przechytrzyliśmy kilkanaście sztuk w granicach 50-150 kg. Piękne i duże ryby, ale - choć zabrzmi to pewnie dla wielu z Was dość dziwnie - co najwyżej „średniaki” jak na możliwości Fraser. Kolejne bardzo mocne branie nastąpiło wczesnym popołudniem w pobliżu drogowego mostu na rzece. Środkiem idzie tam mocny, równy nurt, który wymywa między przęsłami głęboką na 10 metrów rynnę, kończącą się rozległą przykosą łączącą niemal dwa brzegi rzeki. Nasz sympatyczny przewodnik stwierdził, że jest to idealne miejsce na grubego jesiotra i nie pomylił się ani na jotę! Do mocno wygiętej po braniu wędki pierwszy dopadł Jacek i mocarnie zaciął.
Po kilku sekundach nastąpiła konsternacja bo wędka nadal pozostawała pięknie wygięta do samego dolnika, a z drugiej strony pod wodą nie nastąpiła żadna „odpowiedź”. Cóż, pewnie „zacięliśmy” pień jakiegoś starego dębu albo inny zaczep, którymi wybrukowane jest dno Fraser. Przewodnik już szykował się do siłowego rwania zestawu kiedy nagle tnąca powierzchnię wody plecionka zaczęła wolniutko ale bez żadnych wątpliwości przesuwać się w górę rzeki. Przewodnik wydusił tylko, że mamy „very big fish”, wciągnął szybko kotwicę i rozpoczęliśmy siłowy hol. Mieliśmy już doświadczenie w walce z dużymi jesiotrami i szybko zorientowaliśmy się, że rozmiary tej ryby daleko przekraczają wszystko z czym spotkaliśmy się do tej pory.
Holowaliśmy na zmianę w pięciu dorosłych facetów, zmieniając się przy wędce co 5-6 minut. Chodziło o to aby wywierać na rybę maksymalną presję (o sprzęt nie było obawy, łowiliśmy specjalistyczną, bardzo miękką wędką do połowu jesiotrów o mocy blanku 120 LBS i plecionką o wytrzymałości 300 LBS) i za wszelką cenę oderwać ją od dna. Niestety, wszelkie fortele paliły na panewce. Nie udało nam się podnieść jesiotra nawet o centymetr. Nieprzerwanie płynął w górę rzeki, a my powolutku za nim wybierając jedynie plecionkę na wielkim multiplikatorze. Hol trwał już ponad 2 godziny, dochodziła godzina czwarta po południu i powoli zaczynał do nas docierać fakt, że być może nie damy tej rybie rady bo jest po prostu zbyt duża.
Została nam jeszcze jakaś godzina na stoczenie tej walki (poruszanie się po wielkiej i niebezpiecznej rzece jak Fraser po zmroku jest bardzo niebezpieczne, a z taką rybą na końcu zestawu wręcz niemożliwe), a jesiotra nie udało się nawet zobaczyć. Do zbliżającej się nieuchronnie przegranej starał się też przygotowywać nasz przewodnik, który wciąż powtarzał takie słowa jak „giant” (olbrzym), „too big” (zbyt wielki) lub „impossible to land” (niemożliwy do wyholowania). Kurczący się czas wymusił na nas zmianę taktyki. Rozpoczęliśmy ryzykowny hol i staraliśmy się pompować jesiotra maksymalnie do góry z taka siłą jaką każdy z nas mógł przyłożyć do wędziska. Trwało do już dobre piętnaście minut, a ryba chyba poczuła się nieco zaniepokojona naszymi wysiłkami po drugiej stronie zestawu. W pewnym momencie zrobiła mocny zwrot w prawo, hamulec zaterkotał z wysiłkiem przez króciutką chwilkę i nastąpił luz na końcu zestawu. Wiedzieliśmy już, że straciliśmy jesiotra i ryba się wypięła.
Do domu wracaliśmy w absolutnej ciszy. Nikt nic nie mówił. Każdy z nas włożył w ten hol całe swoje serce, zapał i wszystkie umiejętności, ale się nie udało. Pamiętam tylko, że towarzyszący mi na łodzi Jacek Kolendowicz szepnął mi po ciuchu na ucho jak wysiadaliśmy z łódki w porcie „Maciek, nie mogło się udać. Nie ma takich ryb”. Zdawał się to potwierdzać także przewodnik, który na koniec dniówki przytulił każdego mocno, poklepał po plecach i powiedział, że w swojej 20-letniej karierze przewodnika na Fraser miał już 2 takie przypadki. Za każdym razem to ryba wygrywała. Zapytany przeze mnie o to, na ile szacuje naszą niedoszłą zdobyć odpowiedział, że trudno powiedzieć, ale „wszystko pomiędzy 500 a 1000 kg”!
Dwa lata później, we wrześniu 2009 roku zawitałem na Fraser ponownie. Tym razem towarzyszyła mi inna grupa polskich wędkarzy, a przewodnikiem na mojej łodzi był Chris Ciesla – nasz przyjaciel i jeden z najlepszych przewodników na Fraser. Rano przed pierwszym, wspólnym wypłynięciem zapytał mnie czy popłyniemy w to miejsce nieopodal mostu i spróbujemy zapolować na tamtego wielkiego jesiotra, o którym również słyszał (cała historia stała się oczywiście nową legendą rzeki Fraser)? Wszak przez 2 lata odkąd mnie tu nie było mógł przybrać na wadze jeszcze z 50 kg 😊! Popłynęliśmy. I wiecie co?
Znów zacięliśmy wielką, gigantyczną wręcz rybę, która połakomiła się na 2-kilogramowego, martwego łososia. Branie nastąpiło kilkaset metrów od pamiętnego miejsca z 2007 roku, lecz na nasze szczęście było to wcześnie rano, około godziny 10.00. Czasu na holowanie mieliśmy jeszcze kilka ładnych godzin! Tym razem musiało się udać, przecież to nie może się powtórzyć! Znów zmienialiśmy się w pięciu przy wędce, znów mięśnie drżały z wysiłku, a hamulec multiplikatora grzał się do czerwoności. Znów modliłem się na łodzi, a Chris znowu dokonywał cudów za sterem i omijał wszelkie pędzące z nurtem przeszkody, które mogły napłynąć na plecionkę. Znów robiliśmy co w ludzkiej mocy aby wygrać z olbrzymem z Fraser.
I tym razem się udało. Z pomocą drugiej łodzi, po trzech godzinach holu jesiotr był nasz! Miał równo 400 cm długości i wagę około 400 kg. Z tego co wiem, po dziś dzień jest to największa słodkowodna ryba złowiona kiedykolwiek przez polskich wędkarzy. Jestem bardzo dumny z tego faktu i z całego zespołu, dzięki któremu ten sukces był możliwy. Wykonaliśmy wspólnie kawał dobrej roboty i…mieliśmy mnóstwo szczęścia.
Czasami jednak, choć minęło już tyle lat wracają do mnie obrazki z holu z 2007 roku. Pamiętam tę rybę i pamiętam tę 400-kilogramową, którą pokonaliśmy. Mogę je porównać. Mówię Wam – tamta była dwa razy większa. Od początku nie mieliśmy z nią żadnych szans.
Maciej Rogowiecki
Chilliwack, wrzesień 2009
Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!
Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.
Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.
Zapraszam serdecznie!