Nasz blog wędkarski

Pstrągi z Górnej Austrii

Na wędkarskiej majówce

Wędkarskie przygody / Piotr Motyka / Austria

Może to wielu z was zdziwić, ale uwielbiam łowić ryby w Austrii. Kraj ten nie zajmuje jakiejś szczególnej pozycji na wędkarskiej mapie świata, a i o rekordowe ryby wcale tam nie jest tak łatwo. Trafiają się oczywiście i takie – szczególnie w Dunaju i jeziorach na południu, w Karyntii – ale dzień powszedni wędkarza to ryby przeciętnych rozmiarów. Szczególnie jeśli chodzi o łososiowate, bo właśnie pstrągi najbardziej lubię tam łowić. Dlaczego więc? Powodów jest kilka.

Otóż Austria jest dla mnie synonimem wędkarskiej normalności. Jest pierwszym krajem poza Polską, w którym mi było dane wędkować i który skierował moje zainteresowanie w stronę zagranicznych wypraw. W 1995 roku odbyłem swoją pierwsza wędkarską podróż do Austrii, w towarzystwie dwóch nieżyjących już kolegów - prawdziwych „legend” polskiego spinningu: redaktora naczelnego „WW” Marka Trojanowskiego oraz autora znakomitych książek o tematyce wędkarskiej, też dziennikarza - Zbyszka Zalewskiego. Łowiliśmy wówczas ryby w Alpach, w słynnej rzece Traun, a także w kilku mniejszych górskich potokach i niewielkim jeziorze. Byłem wówczas zauroczony tym krajem.

Przede wszystkim widać było gołym okiem różnicę w stosunku do naszych łowisk – wszędzie były ryby i wszędzie brały ryby. Nie tak jak u nas, gdzie wiele wyjazdów kończyło się klapą, tam każdy wypad nad wodę był przyjemnością. Pomimo, że złowiliśmy kilka gatunków ryb (m.in. sandacze, szczupaki i lipienie), szczególnie dobrze zapamiętałem piękne złociste pstrągi ozdobione wielkimi czerwonymi kropkami (zupełnie jak z obrazka!), wywijające wściekłe młynki w krystalicznie czystej wodzie górskich rzek. Brały pewnie, mocno i - co najważniejsze – często! To było coś, czego szczególnie brakowało mi w polskich górskich rzekach, w których „od święta” też coś się dało zaciąć, ale o regularnie dobre połowy było bardzo trudno.

Miłość, która trwa

Ten wspaniały wyjazd ukształtował na całe życie mój sentyment do austriackich łowisk, na których nigdy nie było tłoku, kłusowników, głośnych i zakrapianych alkoholem imprez, stert pozostawionych śmieci ani żadnych innych pozostałości PRL-owskiego syfu. Był za to spokój, cisza, sympatyczna pogawędka ze spotkanym od czasu do czasu innym wędkarzem, serdecznie pozdrowienie „Petri Heil!”*, uprzejmość, piękna i czysta przyroda oraz masa ryb w wodzie.

Sentyment ten sprawił, że bywałem w Austrii na rybach wielokrotnie. Były to zarówno wyjazdy wyłącznie wędkarskie, jak i pojedyncze dni wygospodarowane na wędkowanie w trakcie rodzinnych wyjazdów narciarskich, wypoczynkowych czy krajoznawczych. Najczęściej łowiłem w rzece Salzach nieopodal Kaprun, ale również w Mittersill na górskiej zaporówce, na wspomnianym już Traunie, a także na niewielkim potoku Gullingbach w Dolinie Ennsu oraz jeziorze Putterersee.

Wyniki zawsze miałem. Najczęściej były to pstrągi przeciętnych rozmiarów – od 30 do 40 centymetrów. Większe trafiały się dość rzadko, ale pamiętam też pojedyncze sztuki pomiędzy 45 a 50 centymetrów. Oprócz pstrągów potokowych moim łupem padały też tęczaki, którymi Austriacy zarybiają niektóre wody, a także źródlaki i palie alpejskie (saiblingi).

Absolutnie nie przeszkadzały mi stosunkowo niewielkie rozmiary najczęściej łowionych pstrągów, gdyż były bardzo silne, grube, agresywne i bojowe, piękne i co najważniejsze – dzikie (przynajmniej zdecydowana ich większość). Przy użyciu normalnego pstrągowego sprzętu (lekki spinning i kołowrotek 2000) walka z nimi sprawiała moc frajdy. A łyk dobrze schłodzone wybornego austriackiego piwa i cygarko zapalone w czasie odpoczynku nad wodą były dopełnieniem wędkarskiego szczęścia. No i te widoki – wszak Austria to dla mnie jeden z najpiękniejszych krajów świata…

A oto kilka fotek z moich dawniejszych austriackich wędkowań:

Große Mühl – perełka Górnej Austrii

Moja sympatia do austriackich łowisk sprawiła, że również w trakcie wiosennej wyprawy 2019 do Włoch i Szwajcarii postanowiliśmy z Zenkiem połowić tam choć przez jeden dzień. Tym razem jednak zamarzyło mi się coś innego niż zawsze – a mianowicie łowisko poza Alpami, w innym rejonie Austrii. Warunek ten spełniała doskonale rzeka Große Mühl, o której wielokrotnie czytałem w folderach wędkarskich, jako jednej z czołowych rzek pstrągowych tego kraju.

Źródła rzeki Große Mühl, zwanej też w Austrii Michel, znajdują się rejonie styku trzech granic – Niemiec, Austrii i Czech, na terytorium Niemiec, w górach Las Czeski (Böhmerwald). Rzeka ma długość 71 kilometrów i płynie krótko przez terytorium Niemiec, a potem tylko przez Austrię, wpadając w okolicy miejscowości Untermühl do Dunaju. Pokonuje aż ok. 1000 metrów różnicy wzniesień co sprawia, że na jej biegu utworzono kilka elektrowni wodnych.

Große Mühl jest główną rzeką leżącego w kraju związkowym Górna Austria regionu Mühlviertel - kraju zielonych wzgórz, granitowych i gnejsowych skałek, licznych tras rowerowych i wycieczkowych, bogatej historii oraz piwa. Jest to bowiem, patrząc historycznie, najstarszy i najbardziej zasłużony region dla austriackiego piwowarstwa. W ogóle ten rejon Europy można nazwać „ojczyzną piwa”, gdyż złocisty napój jest prawdziwą dumą również dwóch sąsiednich krain – wschodniej Bawarii i południowo-zachodnich Czech (Czeskie Budziejowice, Pilzno). Decyduje o tym wiele czynników, ale za najważniejsze uważa się obecność granitowego podłoża, zapewniającego optymalne filtrowanie wody z podziemnych źródeł. Tamtejsza woda ma niski poziom twardości i uchodzi za doskonałą do produkcji piwa. Na wzgórzach i w dolinach regionu Mühlviertel rośnie też wysokiej jakości chmiel – jeden z głównych surowców do warzenia piwa. W ten sposób powstają tu wyborne odmiany tego szlachetnego trunku, a najbardziej znane browary to Hofstetten, przyklasztorny Schlägl oraz Freistädter.

Jak wspomniałem, Große Mühl jest bardzo dobrą rzeką pstrągową. Żyjący tu potokowiec ma swój odrębny genotyp, przez co jest bardzo gruby (przy przeciętnej długości ma już spora wagę) i przepięknie ubarwiony – intensywnie żółty z licznymi czerwonymi kropkami. Poza pstrągami w rzece żyją naturalne stada lipieni i kleni, a także kilka innych gatunków drobniejszych ryb. Woda ma złocisty odcień i jest bardzo czysta, dno zalegają kamienie, ale miejscami jest też piasek, żwir lub glina.

Za miejsce postoju wybraliśmy sobie z moim towarzyszem miasteczko Aigen im Mühlkreis, znane właśnie z browaru Schlägl, który ma tu swoją siedzibę przy klasztorze Norbertanów. To niewielki i cichutki ośrodek – świetne miejsce wypadowe do wędrówek i rowerowych wycieczek po okolicznych niewysokich górach. Po zakwaterowaniu w hotelu spożyliśmy smaczną kolację – był akurat wieczór sycylijski, gdyż żona właściciela – Alessandra, okazała się Włoszką.

Ranek i walka z upałem

Rano o 6.00 przy recepcji spotkaliśmy się z naszym przewodnikiem, którego postanowiliśmy wynająć na jeden dzień. Andy Steidl jest znakomitym wędkarzem i chętnie gajduje małe grupki zarówno na rzece Große Mühl, jak i w okolicznych Czechach na jeziorze Lipno (sandacze) oraz Górnej Wełtawie. Andy załatwił nam wszystkie licencje, co już samo w sobie stanowiło sporą pomoc. Naszym zamiarem było wędkowanie na ogólnodostępnym 2,5-kilometrowym odcinku spinningowym. Poza nim, w okolicy Aigen jest również do dyspozycji ponad 4-kilometrowy ogólnodostępny odcinek muchowy oraz prywatny odcinek właściciela jednego z hoteli, który sprzedaje licencje swoim gościom.

Nad wodą znaleźliśmy się przed siódmą. Było już pięknie i słonecznie, zapowiadał się pogodny dzień. Niestety, temperatura też bardzo szybko rosła, a na naszych czołach jeszcze grubo przed południem zaczął perlić się pot. Już po kilku rzutach Zenek zanotował spod krzaka branie na obrotówkę, jednak pstrąg po kilku młynkach wypiął się. Ja wyjąłem swojego pierwszego w chwilę potem , w okolicy mostu, w bardziej bystrej wodzie. Miał około 30 centymetrów i był faktycznie przecudnie ubarwiony.

W trakcie łowienia Andy opowiadał nam trochę o rzece. Wędkuje tu od dziecka i uważa Große Mühl za znakomitą rzekę z bardzo bogatym pogłowiem pstrąga. Jednak trudno tu oczekiwać seryjnych brań dużych ryb – dominują pstrągi w rozmiarach 30-40 centymetrów, a więc tak jak w innych rzekach austriackich. Ze względu na kameralny charakter wody jest to jednak niezwykle wymagający przeciwnik, stosujący różne sztuczki w trakcie walki – jak np. dynamiczne wyskoki czy ucieczki pod burty w korzenie drzew. Z dużymi sztukami wygrać niełatwo! Rekord naszego kolegi to 60 centymetrów i tak dużego pstrąga złowił tutaj tylko jeden raz, na odcinku muchowym. Zazwyczaj łowi ryby mniejsze, ale wiele „pięćdziesiątaków plus” też w swym życiu już zaliczył.

W miarę upływu czasu powoli zaczęliśmy przesuwać się w górę rzeki. Pstrągi brały jednak bardzo delikatnie – trącały przynętę i z reguły nie zacinały się. A gdy już przez chwilę pokręciły młynki na haku, to i tak wypinały się w walce. Wyholowaniem ryby kończyło się mniej więcej co czwarte branie. Emocji więc nie brakowało, a piękno okolicy i spotkane nad rzeką zwierzęta (m.in. stado pasących się kóz) dopełniały uroku tego sympatycznego poranka.

Wyholowane pstrągi nie miały więcej jak 35 centymetrów, ale w trakcie walki wypiął mi się jeden znacznie większy, na pewno czterdziestak. Łowiłem gównie na woblery „Salmo” – hornety i butchery. Najwięcej brań zanotowaliśmy pod nawisami gałęzi i w głębszych dołkach gdzie nie było widać dna. Ryby brały zarówno z prądem, jak i pod prąd, ale więcej jednak przy prowadzeniu z prądem.

Tak sobie spacerując nad rzeką spędziliśmy całe przedpołudnie. Około czternastej spiekota była już niemiłosierna, postanowiliśmy więc iść na obiad i orzeźwić się łykiem zimnego piwa. Andy zaprowadził nas do miejscowej gospody, gdzie w tradycyjny sposób na postawionych w plenerze stołach goście mogli raczyć się pieczoną na grillu rybą i piwem. W menu były dwie specjalności zakładu: pstrąg i makrela. Za namową Andy’ego postanowiliśmy skusić się na makrelę i była to dobra decyzja. Wprost rozpływała się ustach!

„Burza” po burzy

Lejący się z nieba żar zamienił się około piętnastej w burzę, a po jej przejściu, bliżej wieczora powróciliśmy z Zenkiem nad wodę. Już bez Andy’ego, którego dniówka już się zakończyła. Mój przyjaciel nie miał już jednak takiej werwy do łowienia, bo go bardzo bolał chory bark, postanowił więc posiedzieć trochę nad wodą i pokontemplować naturę. Ja natomiast, już w pierwszym rzucie wyjąłem przyzwoitego pstrąga. Za chwilę kolejnego i kolejnego… Tym razem jednak ryby brały mocno i pewnie, rzadko też spadały z haka. Było więc całkiem inaczej niż rano, a Große Mühl prezentowała właśnie swoje najlepsze oblicze, choć obławiałem dokładnie te same miejsca.

Na zakręcie rzeki postanowiłem obrzucać głęboki dół przy przeciwległym brzegu, pod nawisami gałęzi. Już pierwsze wpuszczenie woblera pod drzewa zaowocowało elektrycznym szarpnięciem, a po minucie walki ryba zbliżona już do granicy 40-stu centymetrów wylądowała na brzegu u moich stóp. Postanowiłem więc spróbować tu jeszcze raz, ale głębiej pod gałęziami. Wszedłem dalej do wody, na granicę możliwości moich woderów i wykonałem silny płaski rzut pod zwisające gałęzie. Dwa obroty korbką i atomowy strzał już na otwartej wodzie! Ryba wyskoczyła zatem z kryjówki i pogoniła, a potem pobiła moją przynętę. To był większy pstrąg, pewnie powyżej 40-stu centymetrów. Przez chwile trzymał się głębszej wody i chodził przy dnie, ale po chwili poszedł w górę i wystrzelił w powietrze. W wieczornym zachodzącym słońcu pięknie zalśniły jego złociste boki – co za cudowna chwila, pomyślałem. Jednak po wpadnięciu do wody szarpnął się jeszcze raz i… uwolnił z haka. A więc tym razem niestety porażka. Andy miał więc rację, że z tymi większymi różnie bywa…

Potem miałem jeszcze wiele brań i sporo szczęśliwych lądowań ryb. Wszystkie pstrągi wróciły do wody, bo nie mieliśmy tu warunków na kulinarne zabawy. Wieczór wynagrodził mi w pełni poranne trudy – byłem po prostu szczęśliwy i wyłowiony, choć ten największy kropkowaniec nie dał się niestety sfotografować. Licznik zatrzymał mi się na 15 wyholowanych i podebranych pstrągach. Tak więc to był typowy dobry austriacki dzień! Choć bez okazów, ale z masą brań i masą przeżytych emocji.

A nazajutrz otrzymałem od Andy’ego SMS-a o treści: „Cześć Peter! Mam nadzieję, że po południu mieliście lepsze łowienie niż rano, bo kolega zameldował mi, że po burzy ryby bardzo dobrze brały”.

A no brały.

Piotr Motyka

Aigen im Mühlkreis, maj 2019

*Dosłownie „Cześć Piotrowi!”. To popularne pozdrowienie wędkarskie w krajach niemieckojęzycznych, wyrażające życzenie sukcesu w wędkowaniu. Coś na kształt znanego w Polsce łowieckiego pozdrowienia „Darz bór!”.



Galeria zdjęć






Więcej o blogu

Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!

Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.

Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.

Zapraszam serdecznie!

Siedziba biura

EVENTUR FISHING
ul. Roentgena 23 lok. 21, III piętro
02-781 Warszawa

biuro czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 09.00-17.00

telefon: + 48 22 894 58 12
faks: + 48 22 894 58 16