Z archiwum wypraw / Piotr Motyka / Szwecja
Bardzo zimna i przejrzysta woda o herbacianym zabarwieniu, mało roślin, rozległe kamieniste rafy, ciągnące się na wiele dziesiątek metrów od brzegu piaszczyste mielizny, na których trudno wypatrzyć jakąkolwiek rybkę, ale również przepastne głębiny, po których można pływać godzinami bez jednego choćby brania.
Typowy gigantyczny oligotrof - zagłębienie w ziemi, wypełnione zimną wodą przez topniejący lodowiec. Symbol wody trudnej, wymagającej od wędkarza nieziemskiej cierpliwości i samozaparcia. Na takich wodach spędziłem wiele wędkarskich dniówek, wykonałem tysiące rzutów, przepłynąłem w trollingu dziesiątki kilometrów. Wtedy jeszcze pełen naiwnej nadziei liczyłem, że każdy szwedzki akwen jest równie zasobny w ryby. Że tylko kwestią czasu jest znalezienie ich zgrupowań i skuszenie wymyślnymi przynętami do częstych i agresywnych brań. Albo cierpliwe wyczekanie momentu, gdy poczują wreszcie głód i ruszą na żer. Nic bardziej mylnego. Sporo czasu kosztowało mnie poznanie brutalnej prawdy, że w Skandynawii, obok zbiorników fantastycznych, znajdziemy całą masę przeciętnych, z bardzo ubogą „strefą” wodnego życia. Za to z wielkimi połaciami kamienistych pustkowi, przypominających martwą powierzchnię księżyca.
Jest też jednak i druga prawda. Równie prawdziwa jak ta pierwsza, a mówiąca, że nawet na takich mało zachęcających wodach możesz od czasu do czasu - przy odrobienie szczęścia - połowić okazowe ryby. Szczególnie, gdy wody te pozbawione będą wędkarskiej presji i wolne od sieci zawodowych rybaków. A tak jest właśnie w Szwecji.
Na dowód opowiem Wam zatem teraz jedną z moich przygód, która miała miejsce dawno, dawno temu, w południowej części tego kraju, a konkretnie w Smalandii. Znaleźliśmy się tam wczesną wiosną, gdy pierwsze, nieśmiałe zielone listki pojawiły się właśnie na drzewach, a w grupie towarzyszących mi wędkarzy byli: as nad asy czyli Jacek Kolendowicz, mój serdeczny przyjaciel Rafał Kowalczyk i Maciek Rogowiecki, wówczas jeszcze początkujący skandynawski żółtodziób (była to jego pierwsza wyprawa do Szwecji). Gościł nas Christian – Duńczyk, który osiedlił się jakiś czas temu na tej szwedzkiej ziemi i prowadził tam gospodarstwo rolne. Jezioro, w którym planowaliśmy wędkowanie, było bardzo duże, większe nawet od naszych rekordowych Śniardw - jego obszar sięgał niemal dwustu kilometrów kwadratowych, a głębokość dochodziła do 36 metrów.
Nad wodę dotarliśmy samochodami, które po pokonaniu wyboistej polnej drogi pozostawiliśmy zaparkowane na łące. Była to spora lekkomyślność, bo przebywające blisko wodopoju zwierzęta domowe – konie bądź krowy – potrafią czasem przetestować wytrzymałość blachy. Ale wówczas jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. W powietrzu, jak to na wsi, unosiła się swojska woń gnojówki, którą użyźniono zapewne okoliczne pola. Na niebie było wprawdzie trochę chmurek, ale przeważał błękit. Odczuwaliśmy przyjemne podniecenie, bo wiosenna aura obudziła w nas już łowiecki instynkt i pragnienie kontaktu z naturą.
Nieopodal, za pasem drzew, przy wychodzącym w wodę pomoście, stały zacumowane dwie łodzie wędkarskie: duża, trollingowa ze 100-konnym silnikiem i pełnym oprzyrządowaniem oraz mała, wyposażona w motor zaledwie sześciokonny. Jacek z Rafałem wybrali tę mniejszą, ja z Maćkiem większą. Razem z nami miał popłynąć miejscowi wędkarz, służący nam tego dnia swoją pomocą jako przewodnik. Gdy tylko dotarliśmy nad brzeg, przekazał nam kilka uwag o łowisku. Nie należało się spodziewać łatwych sukcesów, ale jeśli dopisze nam szczęście, jest szansa na okaz. Trafiają się tu przede wszystkim duże szczupaki i sandacze, a łowi się je na trolling lub spinning. Która z tych metod okaże się skuteczniejsza? To zależy od dnia, niemniej prawidłowość jest taka, że na trolling pada więcej sandaczy, a na spinning szczupaków. Dziwne to trochę, no bo przecież u nas w Polsce sandacz bierze głównie na spinning i to z finezyjnego opadu, ale co kraj to obyczaj i nie należy z tym dyskutować.
Po załadowaniu rzeczy i zmontowaniu sprzętu wypłynęliśmy na wodę. Jej bezmiar wprawił nas w spore zakłopotanie – od razu zauważyłem, że na tak dużym słodkowodnym akwenie nie dane mi było jeszcze wędkować. Po przedarciu się przez co najmniej stumetrowy pas bardzo płytkiej wody wypłynęliśmy na otwarte ploso. W zasięgu wzroku mieliśmy też kilka wysp. Tu przewodnik zdecydował, że podzielimy się na dwie ekipy. Jacek z Rafałem mieli płynąć w prawo i dotrzeć po jakimś czasie do sporej płytkiej zatoczki z mulistym dnem (co jest tutaj ewenementem), trzcinami, grążelami i inną roślinnością wodną. Tam powinno odbywać się teraz tarło leszcza, a więc jest nadzieja, że wokół kręcą się rozmaici amatorzy łatwego pożywienia, w tym głodne drapieżniki.
Z kolei my większą łodzią skierowaliśmy się na otwartą wodę, aby po dobrych dwudziestu minutach rejsu wśród dość wysokich fal dotrzeć wreszcie do niewielkiej rafy. Woda wypłycała się tam do ledwie pół metra, a wystające z wody kamienie, tworzące coś na kształt częściowo zalanej rzecznej ostrogi, kazały zachowywać wielką ostrożność i ciągle spoglądać na ekran echosondy. Na szczęście nasz szwedzki kolega dobrze znał tę okolicę, bo sam często tu łowił. Skierował więc łódkę w bezpieczny zaułek i mniej więcej na dwóch metrach głębokości rzucił kotwicę. Stąd mogliśmy wykonywać rzuty do owych kamieni na wodę co najwyżej półmetrową. I o to właśnie chodziło.
Wraz z Maćkiem w jednym momencie chwyciliśmy za wędki. Ja miałem na końcu zestawu ulubioną obrotówkę „lusox”, on niewielką gumową rybkę na lekkiej główce. Nadzieja na sukces, jak to zawsze na samym początku łowienia, była gigantyczna. Ja rzuciłem bardziej w prawo, on w lewo, obaj w stronę wystających z wody skałek. Jaki efekt? Taki, jakiego - gdy patrzę na to z perspektywy kilku lat - należało się spodziewać: krótkim, lekko zduszonym „jest” mój towarzysz oznajmił mi, że już w pierwszym rzucie zaciął szczupaka! Ryba początkowo nie sprawiała wielkiego oporu, a wysiłek maćkowych mięśni kierował ją szybko i nieubłaganie w stronę naszej łódki. Ale ciekawe było to, że nie pokazywała się na powierzchni, tylko trzymała przez cały czas dna. Już nazbyt dużo widziałem na rybach, aby nie zorientować się w czym rzecz. To był już wyraźny znak, że nie mamy do czynienia z jakimś ułomkiem, ale że to sztuka okazowa. Zwinąłem więc szybko swoją wędkę i odstawiłem ją w kąt.
Blisko łodzi szczupak zaczął stawiać coraz większy opór. Nie dawał się podnieść do góry od dna, tylko pływał raz w lewo, raz w prawo. W końcu Maciek stracił cierpliwość i pociągnął mocniej w górę wygiętym w parabolę kijem. W odpowiedzi ryba szarpnęła się energiczne i ruszyła w stronę głębszej wody, a w powietrzu rozległ się natarczywy terkot hamulca. Na szczęście Maciek dobrze go ustawił, idealnie jak na masę i siły tej ryby. Szczupak odpłynął więc kilkanaście metrów od nas, po czym zmęczony przymurował do dna. Maciek ponownie zaczął pompować, ale już szło trudniej niż za pierwszym razem. Opór był znaczny, ryba targała też łbem na boki, pragnąc pozbyć się haka. Na naszych twarzach malowało się zaciekawienie: będzie miała metr czy też nie?
Gdy szczupak znalazł się znowu koło łódki, pokazał nam swe rozmiary. „Metrówka na bank, a nawet ze sporym okładem” – zawyrokowałem. Ma chłopak fart, w pierwszym rzucie, no, no… Jeszcze wówczas nie wiedziałem, że taki sam fart Maciek będzie miał na niemal każdym wyjeździe, że to jego przyrodzony atrybut. Kto nie wierzy, jego sprawa, ale ci z Was, którzy też wędkowali już z Maćkiem, wiedzą o co chodzi.
Szczupak nie zdobył się już na drugi odjazd. Popływał jeszcze parę minut koło łodzi, nie dając się łatwo ujarzmić, ale w końcu zaczął słabnąć. Maciek podciągnął jego wielki łeb do burty, a ja usiłowałem zapiąć chwytak na dolnej szczęce uzbrojonej w potężne zębiska. Zaraz jednak szczupak zacisnął pysk i za nic nie chciał go otworzyć, więc było to trudne. Próby wciśnięcia metalu do środka i objęcia nim szczupaczej szczęki stawały się coraz bardziej nerwowe. Wiedziałem, że w tym momencie może nastąpić nagły atak furii ryby – gwałtowne targnięcie łbem, wyskok do góry czy też inna akrobacja, która kończy się często utratą będącej już dosłownie „na wyciągnięcie ręki” zdobyczy. W końcu jednak szczupak uchylił odrobinę pysk, co natychmiast wykorzystałem. Był już nasz! Uniosłem go delikatnie do góry podtrzymując pod brzuchem i przełożyłem do łodzi. Ręce drżały mi z emocji - był potwornie ciężki. Położyliśmy go na dnie.
Maciek pozostawał przez kilka minut w szoku. Nigdy nie widział w swoim życiu takiej ryby, a tu w Szwecji nagle stał się cud: gigantyczny szczupak został złowiony przez niego już w pierwszym rzucie! Jeszcze na dobre nie zaczął łowić, a już awansował do zupełnie innej ligi, do elitarnego klubu pogromców metrówek. Wiślane bolenie, na jakie Maciek polował uparcie od wielu lat, przy tym okazie wydawały się drobnicą.
Szczupak miał 11 kilo i 118 centymetrów długości. Prawdziwy kolos! Mój w tamtym momencie największy nie przekraczał dziesięciu kilo, a od mojego szwedzkiego debiutu minęło wówczas już sześć lat, podczas których odbyłem wiele wyjazdów na znakomite łowiska i złowiłem parę metrówek. W tym momencie przypomniało mi się, co mówił mi kiedyś pewien aktor podczas Pucharu Wędkarskiego Świata na jeziorze Szeląg. Pierwszy raz usłyszałem wówczas o tym, że w wędkarstwie jest coś takiego jak „prawo frajera”. Potem temat rozwinął mi Jacek Kolendowicz, potwierdzając istnienie takiej, zadziwiająco często sprawdzającej się reguły.
Prawo frajera! Któż z nas nie zetknął się z nim na rybach czy w innych życiowych sytuacjach. Absolutny debiutant wygrywający poważne wędkarskie zawody, dziecko wyciągające na rodzinnych wakacjach sztukę znacznie większą od wszystkich ryb ojca, kompletny ignorant, któremu na kacu po całonocnym imprezowaniu bierze szczupak w pierwszym rzucie wykonanym na chybił trafił do jeziorowego kąpieliska, żona, której dajesz na chwilę do potrzymania wędkę, zacinająca w trollingu metrówkę… A teraz gość, który jest pierwszy raz w Szwecji, zacinający w pierwszym rzucie okaz o długości metr dwadzieścia! Tak, to zdarzenie zdecydowanie pasowało mi do owego prawa – i to niezależnie od tego, że Maciek bez wątpienia należy dziś do najlepszych polskich wędkarzy. Tam właśnie nastąpił wstępny akord do jego pięknej wędkarskiej przygody.
Gdy ochłonęliśmy trochę z wrażenia, wykonaliśmy telefon do kolegów z radosną nowiną, a potem kontynuowaliśmy rzuty. Teraz wydawało nam się, że w każdej dosłownie chwili może nastąpić kolejne potężne pobicie. Najwięcej zależy bowiem od dobrego stanu ducha i pozytywnego nastawienia głowy… Nie tylko w wędkarstwie - we wszystkim co robimy. Jednak spotkało nas spore rozczarowanie. Mimo wielkich starań, przynęt przez dobre pół godziny nie zaatakowało już kompletnie nic. Tak, jakby ten gigant przepłoszył wszystko co żyje w okolicy kamienistej rafki. Wreszcie ciszę przerwał dźwięk telefonu. W słuchawce usłyszałem głos Jacka:
- „Jak chcecie zrobić parę fajnych fotek, to płyńcie do nas. Trzymam koło łódki sporego miśka. Myślę, że to metrówka.”
Pognaliśmy więc wyciskając z silnika tyle, ile dał Osamu Suzuki. Po drodze nasz przewodnik zwolnił jednak na moment przy trollingującej po otwartym plosie samotnej łodzi i rzekł do nas: „To mój kolega. Zapytam tylko, co u niego.”
Samotny szwedzki wędkarz zaczął od razu wykrzykiwać coś w radosnym podnieceniu do naszego gajda, ledwo przekrzykując warkot silnika. Okazało się, że wędkując na piaszczystym blacie o 8-metrowej głębokości wydarł wodzie dwa sandacze o masie 4 i 7 kilo! Nastąpiło to wszystko w ciągu ostatnich kilkunastu minut. Na dowód z niekłamaną dumą dźwignął z podłogi i uniósł w górę tę większą sztukę. Złotawy „sandał” prezentował się doprawdy imponująco. Gwizdnąłem z zazdrością i podziwem, po czym pstryknąłem mu pospiesznie kilka fotek. „Ho, ho.” – pomyślałem. „Co się tu dzieje? Co za jezioro?!”
Ze względu chyba na swe kulinarne walory sandacze są rybami, na punkcie których Szwedzi mają prawdziwego bzika. Oczywiście nie licząc łososiowatych, bo to już odrębna kategoria. W każdym razie żaden szczupak nie wyzwoliłby w skandynawskim wędkarzu takich emocji, jak mętnooki - nic więc dziwnego, że nasz nowo poznany kolega wprost promieniał radością. Nie mieliśmy niestety czasu, aby dłużej porozmawiać o sandaczach z tego zbiornika. Po krótkiej wymianie zdań pożegnaliśmy się i popędziliśmy do Jacka.
Ten, dryfując po zatoczce, trzymał cały czas przy burcie swoją zdobycz. Szczupak był już ujarzmiony i nie walczył, z wody wystawał tylko olbrzymi łeb. Gdy podpłynęliśmy bliżej, Jacek chwycił go gripem za pysk, po czym oburącz uniósł w górę i przerzucił do łódki. Był duży, ale nie taki jak ten Maćka - miał „ledwie” około metra. Niemniej, natychmiastowa riposta starego mistrza zrobiła na nas wrażenie. Jacek dostrzegł to i uśmiechnął się pod wąsem. Na jego twarzy rysowała się wyraźna satysfakcja, że nie daje się jeszcze młodym. Szczupak wziął na lekką wahadłówkę prowadzoną w trollingu ponad pędami podwodnych roślin. Po zmierzeniu, które potwierdziło metrowy status trofeum (równe 100 cm), oraz zważeniu (7,20 kg) oliwkowozielona samica została wypuszczona z powrotem w toń jeziora.
Rozejrzałem się wokół – zatoka miała kilka hektarów powierzchni, a okalały ja trzciny. W wodzie widać było sporo roślinności, a więc miejsce idealne na poszukiwanie szczupakowych brań. No i to tarło leszcza, o którym już nadmieniłem, a które potwierdziło się braniem na spinning (!) trzykilowego złocistego „abramisa” z perłową wysypką , które zanotował wcześniej Jacek. Ryba została notabene skutecznie wyholowana i uwieczniona na zdjęciu. Leszcz zaatakował 10-calową gumę! No, a gdzie tarło leszcza, tam wokół muszą być inne drobne ryby łase na świeżutką ikrę, a wraz z nimi, jako kolejne ogniwo łańcucha pokarmowego, czyhające w ukryciu drapieżne szczupaki. Po wypuszczeniu jackowej „metrówki” przystąpiliśmy do kolejnych rzutów. Nadzieje na kontynuację znakomitej passy, po tym co dotąd przeżyliśmy i widzieliśmy na naszym jeziorze, były wielkie.
Trudno będzie zapewne Wam uwierzyć, ale… nic. Ani w ciągu tego dnia, ani w ciągu dni kolejnych, których było kilka, nie złowiliśmy już na tej wielkiej wodzie nic. A przynajmniej nic godnego uwagi. Rzuty, rzuty, rzuty, setki rzutów. I może z dziesięć szczupaków na cztery osoby. Z czego większość to rachityczne „pistolety” o długości 30-40 centymetrów i do tego może ze dwie sztuki ok. 60-70 centymetrów. A próbowaliśmy wszystkiego: rzutów lekkimi przynętami wśród roślinności na półmetrowych płyciznach, rzutów do trzcin, trollingu w płytkich zatokach i na głębokim plosie, przy kantach i podwodnych górkach, obławiania kamienistych raf, prowadzenia gumek w opadzie – raz wolnym raz agresywnym. Łowiliśmy rano, w południe i wieczorem. Używaliśmy dużych i małych przynęt, prowadząc je wolno, szybko, a nawet ekspressowo. Co jeszcze można więcej zrobić?
Nie wiem. Jedna wizyta to pewnie za mało, aby raz na zawsze skreślić określoną wodę. Wiem natomiast, że kamieniste, ubogie jeziora z brunatną wodą, jakich w Szwecji – szczególnie południowej – sporo, to nie są łowiska z mojej bajki. Od jakiegoś czasu staram się je omijać szerokim łukiem, starannie wyszukując tych bardziej żyznych, z rozległymi trzcinowiskami, łąkami podwodnego zielska i bujnym wodnym życiem.
Ale tych paru pięknych godzin wielkiej wędkarskiej przygody i dwóch wielkich szczupaków z wielkiego jeziora pewnie nie zapomnę już nigdy. Był to piękny moment, który warto powspominać.
Piotr Motyka
Ljungby, kwiecień 2004
Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!
Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.
Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.
Zapraszam serdecznie!