Reportaże / Piotr Motyka / Szwecja
W tym składzie – z Ignacym, Rafałem i jego synem Mateuszem, byłem już w Szwecji kilka razy. Tym razem jednak namówiłem moich przyjaciół na dalszy wyjazd, do Laponii, o czym wcześniej nie chcieli słyszeć. Sam jestem zakochany w tej krainie i jeżdżę już tutaj systematycznie od wielu lat – w czerwcu, lipcu lub sierpniu. Oprócz wspaniałej pogody znajduję tu nieograniczone możliwości wędkarskie, zjawiskową przyrodę i niespotykany gdzie indziej spokój.
Chciałem więc bardzo podzielić się moją pasją i moją radością z innymi. Przekonać ich, że wszystkie te niedogodności, jak długa droga, roje komarów, małe niekiedy łódki napędzane w dodatku silnikiem elektrycznym lub po prostu wiosłami, jak różne inne mankamenty sprzętowe, że wszystko to nic w porównaniu z rybnością tamtejszych wód. Byłem pewien, że gdy raz tam się wybiorą, będą wracali co roku – tak jak wielu innych zarażonych nieuleczalnie. Czy mi się to udało? Przekonajcie się w tym reportażu.
Pierwszy dzień postanawiamy spędzić na dwie łódki na „Policjancie”. Tutaj wszystkie jeziora mają jakąś swoją nazwę, wymyśloną przez Sonny’ego lub naszych wędkarzy. Mają one jakiś związek ze zdarzeniami, konkretnymi osobami, geograficzno-przyrodniczymi cechami okolicy albo z jakąś konkretną historią. Na przykład jezioro „Volvo” nazwaliśmy tak, bo gdy pierwszy raz tam dotarliśmy, nad wodą stało zaparkowane stare Volvo. Po prostu nazwy lokalne są zbyt trudne do wymówienia i takie ułatwienia były nam bezwzględnie potrzebne. Tak więc naszymi łowiskami są: „Bagno”, „Leśne”, „Trzy łódki”, „Policjant”, „Sto czternastka”, „Szwedzka rodzinka”, „Volvo”, „Psy”, „Domek na wyspie” czy „Mickey mouse”.
Nad „Policjanta” przybywamy z wielkimi nadziejami. Wszakże nie dalej jak trzy tygodnie wcześniej byłem tu z Ignacym na jednodniowej sesji, podczas której udało nam się złowić łącznie 50 szczupaków. Od 14.00 do 22.00! Jeszcze ciekawsze jest to, że wśród złowionych ryb nie było praktycznie małych „pistoletów”, a zdecydowana większość z nich mieściła się w przedziale 2-4 kilo. To był doprawdy fantastyczny dzień, o jakim może marzyć każdy wędkarz.
Tym razem jednak jest inaczej. Pierwszą rybę wyciągam wprawdzie już w jednym z pierwszych rzutów, przy samej przystani, ale potem prze długi czas nie dzieje się nic. Obławiamy z Ignacym najlepsze miejscówki, tylko od czasu do czasu na haczyk trafi jakiś przypadkowy okoń. Ze szczupakami pełna posucha. Woda ma około 17 stopni, jest więc znacznie chłodniejsza niż wtedy, kiedy miała około 24 stopni. I wtedy brały jak szalone, teraz jakby woda była zupełnie pusta.
Przez kilka godzin łowimy dosłownie kilka ryb, a u Rafała i Mateusza jest niewiele lepiej. Pomimo, że wielokrotnie zapewniamy ich o prawdziwości naszych opowieści, pokazujemy fotki, nie wierzą nam, że tu są ryby. Pełna groteska – trochę jak z koronawirusem. Cóż poradzić, kończymy zmęczeni i zdegustowani. To nie tak miało być!
Humor poprawiamy sobie w drodze powrotnej, znajdując w lesie kilka pięknych koźlarzy. Przygotowujemy z nich sos do smażonej na kolację ryby. Efektem finalnym jest absolutnie wyborna potrawa! Swoją drogą z tak nieudanego wędkarsko dnia i tak mieliśmy dość ryby na kolację. Ot, paradoks! Widać jak bardzo poszły w górę nasze oczekiwania po wielu latach wyjazdów do Skandynawii. U nas na Mazurach, jakbyśmy złowili kilka szczupaków na kolację, byłoby to wydarzenie komentowane w całym ośrodku! Tutaj – depresję trzeba podleczyć dobrym drinkiem.
Po kolacji, późnym wieczorem, Rafał z Mateuszem jadą jeszcze na słynne, kultowe już „Bagno”. To niezwykle płytki i rozległy zbiornik z pływającymi grążelowymi wyspami i – podobno – podwójnym dnem. Na pewno jedno z najlepszych łowisk szczupaka jakie znam. Tam niemal zawsze ryby biorą, a brania widać gołym okiem, gdy od kępy roślin w kierunku naszej przynęty zaczyna nagle podążać… fala!
Niestety, okazuje się że tym razem bardziej trzeba było zaakcentować słowo „niemal”. Nasi kompani nie mają szczególnie dobrych brań – łowią może z 10 szczupaków na dwójkę. Tylko jedna ryba ma więcej niż 70 centymetrów. Jak pech, to pech! Czekamy na przełamanie.
Dzień zaczynamy z Ignacym na „Volvo”. Ja jeszcze nigdy tam nie łowiłem, ale z opowiadań wiem, że koledzy mieli kiedyś świetne wyniki w jednej z małych zatoczek. Zaczynamy od dwóch ładnych okoni złowionych w trollingu. Potem, przy trzcinowym cyplu Ignacy łowi pierwszego szczupaka. Za rogiem, na samym końcu zatoki trafiamy wreszcie na zgrupowanie szczupaków. Mamy branie za braniem! Agresywne i silne ryby ustawiają nam wysoko poprzeczkę, a największa, pięciokilowa na oko sztuka urywa się Ignacemu po efektowym wyskoku. Po wyjęciu kilku ryb nie mamy więcej brań. Powoli chłoniemy z emocji.
Po około pół godzinie znajdujemy wlot do mini-kanałku, którym przepływamy na niewielką odnogę jeziora. Jest tu labirynt kanalików wśród grażelowych wysepek, wszystko naturalne, niezrobione ręką człowieka, a krajobraz jakby zaprojektowany przez najlepszego artystę. W tym niezwykłym miejscu łowimy kilka kolejnych ryb.
Kończymy przy jednej z wysp, gdzie notujemy znowu serię brań, po czym wracamy na obiad do domu. To była naprawdę udana sesja! Szczupaki miały od kila do trzech, przy czym większość była bliższa do tej górnej granicy.
W tym czasie Rafał z Mateuszem wypróbowali jedno z jezior położonych blisko naszej wioski. Złowili kilka szczupaków, ale bez szału. Największy – podobnie jak u nas – wypiął się z haka tuż przed podebraniem. Miał w granicach 90 centymetrów. Wielka szkoda.
Wieczorem my z Ignacym próbujemy szczęścia na „Bagnie”, nasi koledzy na nieodległym „Leśnym”. Na „Bagnie” brania są dobre, a po 22.00 jeszcze lepsze. Pada wiele dorodnych szczupaków, kilka w granicach 4 kilo. Łowimy głównie na gumy i powierzchniowe poppery. Ataki ryb są zjawiskowe! Niestety, w tym czasie Mateusz z Rafałem znowu notują słabe wyniki, mają jedynie pojedyncze szczupaki i okonie niezbyt pokaźnych rozmiarów. A więc faktycznie jest „up and down”, jak mówił Sonny. My mieliśmy super dzień, oni wręcz słaby. Nie ma się czemu dziwić, że nastroje w samochodzie są smętne. Widząc zdołowanych kolegów, nie chcemy wychylać się z naszą radością i też siedzimy cicho jak mysz pod miotłą.
Ale wędkarstwo ma to do siebie, że jutro czeka nas znowu wielka niewiadoma – nowy dzień, podczas którego wszystko się może zdarzyć, a przysłowiowa „karta” odwrócić o pełnych 180 stopni.
Dziś jedziemy na dwa nowe jeziora, których w ogóle nie znam. Sonny bardzo je zachwala. Na pierwszym, bardziej „szczupakowym” i dość kameralnym, jeden z naszych klientów złowił w tym roku potężnego szczupaka - „sto czternastkę”. Z kolei Rafał z Mateuszem wędrują na znacznie większe jezioro z wieloma wyspami, na którym można ponoć liczyć na piękne okonie. Na przystani widzimy całą rodzinę wraz z psem zapakowaną do jednej łodzi. Jest zanurzona niemal po krawędź burt. Trochę przerażony pytam Sonny’ego, czy oni zamierzają tak łowić? Okazuje się, że tylko przepływają do swego domku letniskowego położonego na jednej z wysp. Uff!
Zostawiamy naszych kolegów i wracamy z Ignacym na nasze jezioro. Zaraz po wypłynięciu Ignacy zacina ładną sztukę – ok. 2,5 kilo. Potem w jednej z zatoczek mamy grubego okonia – 40 cm. I tak pływamy sobie beztrosko łowiąc od czasu do czasu kolejnego szczupaka, albo kolejnego okonia. Pogoda jest piękna, ciepło, cisza, spokój i całkowity wakacyjny luz. Ignacy jak zwykle pozwala sobie nawet na krótka drzemkę w łodzi, którą przerywam brutalnie wyjęciem trzech kolejnych szczupaków z trzcin. Mój kompan nie wytrzymuje tego, zrywa się i sięga oczywiście po wędkę. Gdy jest nam dobrze, czas płynie szybko. W końcu zapada wieczór. Spływamy i jedziemy po Rafała i Mateusza.
A oni karnie o wyznaczonej godzinie meldują się na przystani. Wreszcie dobrze połowili! Moc okoni, w tym piękne sztuki od 30 do 40 centymetrów. I trochę szczupaków też. Wszystko wokół jednej wyspy. Tak więc nastroje od razu poprawiają się. Wraca energia, wraca optymizm, wraca radość życia. Jakże ważne są dla nas te ryby…
Po powrocie do domu robimy sobie rybną kolację, której głównym daniem są panierowane chrupiące filety ze świeżutkich okoni, podawane z młodymi ziemniaczkami i sosem remoulade. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, jak wielki to rarytas i ile tego można zjeść!
Kolejny dzień naszego pobytu rozpoczynamy od wizyty nad rzeką Byske. Sonny prezentuje nam najciekawsze miejscówki na lipienie, na które możemy przyjechać sobie w dowolnej chwili. Oczywiście to opcja, nie musimy, ale jeśli byśmy chcieli, to jest taka możliwość. Po drodze znajdujemy masę grzybów, które jednak w zdecydowanej większości okazują się robaczywe. W tej części lasu jest po prostu bardzo sucho i każdy kolejny dzień bez deszczu pogarsza sytuację.
Po południu jedziemy na ryby – my z Ignacym na to jezioro, na którym wczoraj łowili Rafał z Mateuszem, oni z kolei po raz drugi przetestują bagno. Niestety, u nas tym razem jest zdecydowanie gorzej. Okonie nie biorą tak dobrze jak wczoraj naszym kolegom, praktycznie tylko w dwóch miejscach znajdujemy większe stada sztuk powyżej 30 cm, które na dodatek nie są za bardzo skore do brań. Łowimy do późna, ale gdy się ściemnia, coraz gorzej widać. W pewnym momencie plączą nam się linki, a słabe warunki oświetleniowe uniemożliwiają ich szybkie rozplątanie. Denerwujemy się, wzajemnie opieprzamy i tracimy sporo czasu na walkę ze sprzętem. Na koniec i tak trzeba obciąć znaczne ilości linki z naszych szpul, bo węzły zaciskają się na dobre. Wkurzeni spływamy na brzeg. To nie był nasz dzień.
Tymczasem Rafał z Mateuszem przeżywają wspaniałe chwile na „Bagnie”. Szczupaki biorą znakomicie, a do tego uaktywniają się okazowe okonie. Obaj łowią masę ryb, w tym osiemdziesiątki i jedną dziewięćdziesiątkę. A więc dzisiaj oni nam złoili tyłki. Potwierdza to tylko stara prawdę, że wędkarstwie passa może odmienić się każdego dnia.
Dzisiaj my z Ignacym wyruszamy na bagno, a Rafał z Mateuszem będą łowić na nowym jeziorze, którego nie znam. Podobno jest tam mnóstwo ryb, ale z jakichś przyczyn okonie z tej wody są niesmaczne i miejscowi ich nie zabierają. Ciekawostka - czegoś takiego jeszcze nie słyszałem. Połowią zatem tylko „do zdjęć”.
My jesteśmy nad wodą już o 17.00. Na początku jednak niewiele się dzieje - jeśli już coś weźmie, nie zacina się. Wreszcie w poppery Ignacego zaczynają walić coraz mocniej szczupaki. Wyjmuje jednego za drugim, piękne sztuki w granicach osiemdziesięciu centymetrów. Ja mam mniej szczęścia, na moją gumę biorą znacznie gorzej. Wreszcie zmieniam na obrotówkę, co przynosi nieco lepsze efekty. W jednej z zatoczek Ignacy wyjmuje dziewięćdziesiątkę, a potem, już niemal w ciemności na spokojnym plosie - kolejną. Ja mam z kolei wprost gigantycznego okonia, chyba mój rekord, ale ryba jest tak silna, że nie mogę powstrzymać jej od wejścia w rośliny. Tam niestety uwalnia się z haka. Za chwilę wyjmuję czterdziestaka, ale gdzież mu do tamtego… Uatrakcyjnieniem naszych połowów jest wizyta na bagnie pary łosi, które możemy przez dłuższy czas z daleka obserwować. Coś pięknego!
Ten wieczór jest jednym z najlepszych dla Ignacego w jego całej wędkarskiej karierze. Złowił wielką liczbę grubych ryb i dał mi nieźle w tyłek. Ja muszę się zadowolić jedną osiemdziesiątką i kilkoma siedemdziesiątkami. Dobre i to, ale dziś mi wyraźnie nie szło. A poza tym od początku miałem „muchy w nosie”. W sumie nie wiem dlaczego.
Nasi koledzy zaliczają tego wieczora jedną dziewięćdziesiątkę i kilka mniejszych szczupaków, ale nowe jezioro ich specjalnie nie zachwyciło. Na kolację idziemy do Sonny’ego, który częstuje nas fantastycznym ragout z łosia.
Rano długo zastanawiamy się nad planem na ten dzień. W końcu zapada decyzja: my z Ignacym znowu spróbujemy na bagnie, a koledzy będą łowić na „Volvo”, gdzie my zaliczyliśmy przecież parę dni temu znaczne sukcesy.
Rozpoczynamy znowu około piątej po południu. Tym razem ryby od razu wykazują zwiększoną aktywność – pierwsze brania notujemy od razu po wypłynięciu. „Oho - będzie dobrze” – myślę sobie. Nie mylę się. Po przepłynięciu plosa łowimy wokół małych wysepek roślinności i zaliczamy kolejne brania. Tym razem jednak lepiej idzie mi, a nie Ignacemu. Jego popper nie działa już tak jak wczoraj, natomiast moja zielona obrotówka, przy bardzo płytkim i dość szybkim prowadzeniu kusi szczupaki fenomenalnie.
Mam jedną rybę za drugą. Rozmiary są kapitalne – ryby ocierają się metr, ale metra na moje oko nie przekraczają. Lata łowienia pozwalają już na bezbłędna ocenę, nawet nie trzeba mierzyć. Największe z wyjętych mają około 95 centymetrów. To jest bez wątpienia dzień tych największych!
Przez całe popołudnie i wieczór wyjmujemy masę ryb. To chyba najlepszy mój dzień na bagnie w ogóle – w całej historii moich pobytów u Sonny’ego. Jeszcze nigdy nie wyjąłem tu takiej ilości dużych szczupaków. Większość złowionych sztuk ma minimum 80 centymetrów, a dziewiećdziesiątek plus jest pośród nich też sporo.
W zatoczce, w której Ignacy wyjął wczoraj dziewięćdziesiątkę, mnie trafia się kolos – na oko metr dziesięć, może metr piętnaście. Trzymam go na kiju z pół minuty, pływa tu i i tam, na razie spokojnie. Obserwuje go uważnie, ma łeb jak wiadro. Ale w pewnym momencie ryba wykonuje tak agresywny odjazd, że obrotówka, mimo prawidłowo ustawionego hamulca, wystrzela z pyska w powietrze. Nie mam czasu rozpamiętywać porażki, wykonuję kolejne rzuty do trzcin i zaraz mam następnego szczupaka, tym razem już oczywiście nie tak okazałego. Uaktywniają się też okonie, jest kilka sztuk w granicach 40 centymetrów. Ignacy w końcu dopasowuje sobie obrotówkę i też zaczyna wyjmować kolejne piękne ryby.
Tak mija nam kilka niezapomnianych godzin. Kończymy około 22.00, gdy szczupaki wyraźnie pasują. Końcowym akordem jest okoń o długości 43 centymetrów. Co za dzień! To bagno ma jednak niewyczerpane zasoby. Po kilku dniach dobrych lub bardzo dobrych brań, w końcu taki fenomenalny dzień z licznymi okazami…
Wracamy do domu. Rafał za Mateuszem już są. Meldują nam również znakomite wyniki – złowili jedna metrówkę, jedną dziewięćdziesiątkę i kilka mniejszych szczupaków. Szczęśliwi siadamy do kolacji i długo jeszcze wymieniamy wrażenia z tego pięknego dnia.
To ostatni dzień naszego pobytu. Jesteśmy tak wyłowieni, że nie mamy już wielkiego ciśnienia na kolejne ryby. Zastanawiamy się nad lipieniową rzeką, ale prognoza pogody zapowiada deszcz. A tam, na śliskich kamieniach, będzie łatwo o jakieś nieszczęście. Decydujemy się zatem znowu na jeziora. Rafał z Mateuszem połowią na „Mickey mouse”, my na jeziorze z domkiem na wyspie, które znam tylko z podlodowych łowów.
Nie jest to dobry dzień. Najpierw musimy przejść lasem z 500 metrów. Potem zwodować łódkę, która w tym roku chyba nikt nie pływał, całą pełną wody. Potem okazuje się, że wiosła nie pasują za bardzo do tej jednostki, co czyni ją ciężko sterowną, a na dodatek brak korka w części rufowej powoduje co jakiś czas konieczność wylewania wody czerpakiem. To się niestety u Sonny’ego zdarza. Ma do dyspozycji łódki na wielu jeziorach, lecz czasem są w nich pewne mankamenty – a to wiosła nie od pary, a to nieszczelny korek, a to mała i niewygodna… Przez wiele lat zwracamy mu na to uwagę, lecz problemy są ciągle te same. Niektóre łódki należą do niego, ale inne do gminy albo są pożyczane od jego znajomych. Wtedy jego wpływ na stan sprzętu jest ograniczony.
To chyba jedyna wada tego produktu. Jednak pomimo tych niedogodności, które zresztą nie dotyczą wszystkich łódek i wszystkich jezior, a tylko niektórych, wędkarze chcą bukować kolejne wyjazdy, będąc świadomymi pewnych usterek i niedomagań. Decyduje o tym niebywała zasobność tych łowisk w ryby, a także to, że pewnie niewielu jest takich organizatorów, którzy dają szansę połowów na kilkunastu różnych jeziorach do wyboru. Laponia jest w ogóle specyficzna. Mało tu dobrej bazy, luksusu, w pełni wygodnych łódek, tak jak w południowej Szwecji. Tam gdzie wody są zupełnie dzikie i pozbawione presji, produkt ma często charakter bardziej amatorski, agroturystyczny, niż w pełni profesjonalny.
Tak jest też u Sonnego – człowieka wychowanego w lapońskim lesie. Jest na pewno niezwykle sympatyczny, uczynny, zna się na łowiectwie i wędkarstwie jak mało kto, a do tego wyszukuje i oferuje przyjezdnym znakomite wody, często w ogóle nieobławiane przez nikogo. Dowozi ludzi nad wodę i na życzenie odbiera z łowiska, przewozi łódki z jednego jeziora na drugie. No, ale do pewnych spraw podchodzi niekiedy zbyt lekko. My w każdym razie walczymy przez cały czas o poprawę w tych kwestiach, jednak idzie niezwykle opornie…
Nasze łowienie jest niestety krótkie, bo przerywa je błyskawica i głośny grzmot. Niebo robi się coraz bardziej granatowe, nie ma sensu więc ryzykować. Spływamy, a Rafał czyni podobnie. Wieczór spędzamy na pakowaniu i sprzątaniu apartamentu, potem kolacja, krótki sen i około czwartej nad ranem wyruszamy w długą drogę powrotną. Podczas porannej szarówki trzeba jechać ostrożnie, bo na drogę lubią wychodzić zwierzęta – głuszce, łosie czy borsuki. Potem można przyspieszyć tempo, a po wjeździe na ciągnącą się wzdłuż Bałtyku E4, można mknąć już całkiem szybko na południe.
Siedząc sobie wygodnie na tylnym siedzeniu w myślach podsumowuję tę eskapadę. Laponia po raz kolejny nie zawiodła moich oczekiwań, choć latem trzeba się liczyć ze zmiennością brań, a ryba nie jest już tak agresywna jak w czerwcu. Wniosek jest jeden: w przyszłym roku znowu obieramy ten sam kierunek! Ryby, jakie złowiliśmy, i wędkarskie przygody, jakie przeżyliśmy, jeszcze przez wiele dni będą stały nam przed oczami. Moi kompani też już nie marudzą, że daleko. Bo kto raz zarazi się Laponią...
Piotr Motyka
Lycksele-Arvidsjaur, lipiec 2020
Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!
Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.
Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.
Zapraszam serdecznie!