Nasz blog wędkarski

Dwie nocki z Tadziem

Pstrągi z Saxnäs

Z archiwum wypraw / Piotr Motyka / Szwecja

Każdy ma grupę takich przyjaciół, z którymi najchętniej wyjeżdża na ryby. Nie inaczej jest w moim przypadku - na mojej „krótkiej liście” jest kilkanaście osób, z którymi mogę w ciemno planować kolejne eskapady. Jedną z nich jest Tadzio.

Tadzia poznałem w niemal 10 lat temu w trakcie wyprawy na Grenlandię. Był tam razem z Jackiem, innym moim serdecznym przyjacielem, byłym komandosem z wojsk powietrzno-desantowych. Obaj pochodzą z Krakowa i są – co nie może nikogo dziwić - znakomitymi muszkarzami. A do tego świetnymi ludźmi. Tadzio ma już swoje lata – jest od jakiegoś czasu emerytem. Ale myliłby się ktoś, kto by pomyślał, że domaga się z tego powodu ulgowej taryfy na wyprawach. Drobny, ale pełen sił witalnych, energiczny, ruchliwy, ambitny i napalony na ryby jak dzieciak. Gdy spróbujesz mu podać rękę, aby pomóc wtarabanić się z wody do pontonu, z uśmiechem podziękuje i wdrapie się sam – notabene dużo sprawniej, niż o 20 lat młodsi koledzy! I to pomimo poważnych dolegliwości kręgosłupa, z którymi zmaga się od lat.

Tadzio znakomicie włada muchówką. Uczył się na podkrakowskich górskich rzekach: Rabie i Dunajcu. Ludzie stamtąd to specyficzni wędkarze, jakby starej daty – etyczni, kochający przyrodę, prezentujący nienaganne maniery i pewien rodzaj wędkarskiej klasy, ale również zdrowy rozsądek. Nie latają za rekordami, ale cieszą się każdą chwilą spędzoną nad piękną rzeką. Lubią nie tylko łowić, ale również posiedzieć na kamieniu, pogwarzyć, wypić z kolegą dobrze schłodzone w rzece piwo, pożartować. Chętnie słucham opowiadań Tadzia o naszych podgórskich rzekach z czasów, gdy kipiały jeszcze od ryb – zwinnych pstrągów, dostojnych lipieni, łasych na wiśnie kleni i srebrzyście lusterkujących świnek. O Dunajcu, którego już nie ma, z okolic mostu pod Hubą czy Zielonych Skałek.

Jedną z naszych wspólnych wypraw był wyjazd do Laponii w 2014 roku, na którym oprócz Tadzia towarzyszyło mi jeszcze trzech kolegów – dwóch Polaków i Szwed. Pierwszym przystankiem na trasie była miejscowość Saxnäs, znana wśród wędkarzy ze świetnych łowisk pstrąga potokowego i palii. Tam spędziliśmy tylko we dwóch dwie wspólne noce na rybach. Pamiętam je doskonale, bo przyniosły zaskakujące rozstrzygnięcia i kilka pięknych ryb.

Benefis Tadzia na dobry początek

Saxnäs to jedna z legendarnych miejscowości dla szwedzkich łowców ryb łososiowatych. Jest położona nad wielkim jeziorem Kultsjön, u stóp gór Marsfjällen, których wysokość dochodzi do niemal 1600 metrów nad poziomem morza. W okolicy znajduje się kilka świetnych rzek o charakterze górskim, zasobnych w pstrągi i arktyczne palie: Saxån, Marsån, Satsån i Kultsjöån. Można też wybrać się helikopterem na górskie pustkowie, aby poszukać szczęścia na rzekach Ransarån i Fiskonbäcken. Kilka z tych łowisk znajdowało się w naszych planach.

Była to końcówka skandynawskiego lata, czyli sierpień. Noc już nie była całkiem biała, przez kilka godzin było szaro, a przez dwie-trzy kompletnie ciemno. Do tego było piekielnie gorąco, w południe niemal 30 stopni, więc szanse na dobre połowy mieliśmy tylko nocą, gdy woda schładzała się nieco, a ciemności pozwalały pstrągom odważniej wyruszyć z kryjówek na żer. Po przybyciu około południa na miejsce nie było więc sensu lecieć od razu na ryby. Spokojnie się rozpakowaliśmy i postanowiliśmy kupić do jedzenia jakieś lokalne specjały. Długo nie musieliśmy szukać – zaraz przy głównej szosie znajdował się sklepik lokalnego „rybaka”, w którym można było nabyć prawdziwy rarytas – wędzone palie, zarówno w wersji na zimno, jak i na ciepło. Długo nikt nie musiał nas do tego namawiać.

Po spożyciu przepysznych ryb odpoczęliśmy nieco, a pod wieczór zaczęliśmy przygotowywać się do pierwszych połowów. Jak to zawsze na wyprawach, na początku zajmuje to trochę czasu i wymaga porządnego pogrzebania w pudełkach oraz niezliczonych muchach. Potem, w kolejne dni, idzie już znacznie sprawniej. Nad wodę wyruszyliśmy przed siódmą, bo mieliśmy wykupioną licencję na całą noc. Naszym celem była jedna z rzek w okolicy Saxnäs.

Po dotarciu nad wodę rozejrzeliśmy się uważnie wokoło. Z prawej strony rzeka bardziej wartkim prądem przepływała przez mały wąwóz z wysokim brzegami po obu stronach, a potem rozlewała się szeroko tworząc jakby mini-jeziorko z ledwo wyczuwalnym, powolnym nurtem i głębszą wodą pośrodku. Typowe lapońskie łowisko, gdzie rzeczne bystrzyny (rapids) przeplatają się ze spowolnieniami i szerokimi rozlewiskami, a nawet przepływowymi jeziorami. Nasz szwedzki kolega Jacob, który był liderem na tej wyprawie, zmontował jako pierwszy muchówkę i zaprezentował nam swoją klasę w łowieniu na delikatną, malutką nimfę. Prawdziwy arcymistrz! Rzucał fenomenalnie i bardzo daleko, ale to nie wszystko. Ja nawet nie dostrzegłbym brania na spływającej z prądem lince bez indykatora, a on, sobie tylko znanym sposobem, brania te widział i zacinał z powolnego nurtu kolejne ryby. Nie były to duże palie, może z jedna miała czterdzieści centymetrów. Wszystkim zwróciliśmy wolność.

Potem Jacob, Maciek i Adaś odeszli na inne miejsce, a my zostaliśmy we dwóch z Tadziem. Na brzegu rozbiło tymczasem namiot dwóch Szwedów. Zagailiśmy do nich i okazało się, że mają wykupioną licencję na jutro wieczór, ale już od teraz będą czekali na swoją kolej obserwując innych łowiących i popijając zimne piwko. Takie są zasady na najlepszych łowiskach szwedzkiej Laponii – licencje na poszczególne sektory są ściśle limitowane i rezerwuje się je z dużym wyprzedzeniem! A potem trzeba cierpliwie czekać na swoją kolej. Pełna wolność jest za to w miejscach trudniej dostępnych, ale tam też można spotkać na wodzie konkurencję – nawet po długim marszu przez pustkowie czy locie helikopterem. Świat staje się coraz mniejszy…

Tymczasem nasze próby nie przynosiły znaczącego efektu przez kilka godzin. Podło kilka małych palii i ze dwa małe pstrążki. Tadzio starał się jak mógł, brodząc po spokojnym rozlewisku daleko od brzegu i czesząc wodę streamerem. Mnie nie chciało się aż tak gonić za rybą, ustawiłem się przy wpływie wartkiego potoku na spokojna wodę i wykonywałem cierpliwie rzuty. Liczyłem, że w końcu pojawią się w tym miejscy ryby, łase na niesiony nurtem pokarm. Wreszcie, gdy ściemniło się już na dobre, a mnie powoli zaczął doskwierać chłód, usłyszałem z oddali głośny plusk. Spojrzałem w tamtą stronę i zobaczyłem Tadzia trzymającego wysoko dobrze wygiętą wędkę. Jednocześnie radosnym okrzykiem oznajmił, że „ma”. Walka trwała kilka minut, a Tadzio, z wyczuciem podciągając błyskającą złotymi bokami niezwykle cenną zdobycz, powoli wycofywał się z otwartej wody w stronę brzegu. Gdy już był blisko, zaszedłem rybę od tyłu i zagarnąłem w podbierak. Był to ładny pstrąg potokowy o długości ok. 45 centymetrów. Tadzio wreszcie promieniał radością! Pogratulowałem koledze i po chwili łowiliśmy dalej, tym razem ze zwiększonymi nadziejami – bo każdy, pojedynczy nawet sukces, zawsze podnosi morale całej ekipy.

Nie minęło 15 minut i nastąpiła powtórka z rozrywki. Znowu głośny plusk na wodzie i znowu widok wyprostowanej sylwetki Tadzia z wygiętą w parabolę wędką. I znowu powolne wycofywanie się mojego przyjaciela w stronę brzegu, z tą różnicą, że tym razem walka trwała nieco dłużej, a na końcu Tadeusz sam podebrał sobie rybę, pragnąc zwolnić mnie z odpowiedzialności za ten krytyczny moment. Ten pstrąg był większy – to był już zdrowy i dorodny piećdziesiątak. A więc ryba w Polsce medalowa. Zresztą w Szwecji pięćdziesięciocentymetrowy pstrąg to także piękne i cenione trofeum, o którym marzy wielu wędkarzy.

Obejrzałem muchę Tadzia. Niby nic szczególnego, jakiś rodzaj muddlera. Ale jakże tutaj skuteczny. Tadzio zauważył moje zainteresowanie przynętą.

„Z Kanady. Dostałem ją od przewodnika. No i patrz – sprawdziła się.” – uprzedził moje pytanie wyraźnie rozradowany.

Czasem konkretna mucha faktycznie może dokonywać cudów. Pogratulowałem Tadziowi drugiej pięknej ryby i zrobiłem parę zdjęć. Teraz już mu szczerze mówiąc zazdrościłem. Dlaczego u licha tak jest, że dwóch wędkarzy nie może złowić po jednym pstrągu, tylko jeden zgarnia pełną pulę, a drugi musi gryźć się z porażką? To rażąca niesprawiedliwość.

Ale z drugiej strony, dlaczego wędkarstwo ma być sprawiedliwe? Skoro ten jeden zrobił więcej od drugiego? Skoro dobrał właściwą przynętę, łowił lepiej taktycznie i w ogóle bardziej się starał, to dlaczego nie ma odebrać takiej pięknej nagrody? Ten wniosek dotarł do mnie po jakimś czasie, jak zdołałem się już uspokoić skołatane nerwy i pogodzić się z losem. Pomimo starań nie złowiłem już tej nocy pstrąga. A Tadzio dumny, z dwoma pięknymi rybami na koncie, zasłużenie zasypiał tego dnia z błogim poczuciem wędkarskiego spełnienia.

Wypad nad Ransarån

Po tym pierwszym dniu, a w zasadzie nocy, mieliśmy w programie wylot helikopterem na trzy dni w góry. Naszym celem była tam piękna i dzika rzeka Ransarån, uchodząca za jedną z najlepszych pstrągowych rzek Laponii. Oprócz naszej piątki w grupie był też lokalny przewodnik, który miał nam zaprezentować łowisko i najlepsze miejscówki. Widok z helikoptera był zjawiskowy – poniżej rozciągała się zielona tundra przecinana cienkimi wstążkami potoków, pomiędzy którymi od czasu do czasu przemykały łosie lub renifery. W końcu wlecieliśmy w góry, a po pokonaniu pierwszego pasma pod nami ukazała się rozległa dolina z szeroką szmaragdową rzeką – właśnie Ransarån.

Po wylądowaniu rozbiliśmy namiot, a następnie część grupy wyruszyła na ryby. Ja niestety nie, a bo chciałem odpocząć mając w perspektywie trzydniowy pobyt, a więc moc czasu na łowienie. Wypiłem więc drinka i wcisnąłem się w wygodny śpiwór. Jak się okazało, była to decyzja brzemienna w skutkach. Chłopaki powrócili mniej więcej o drugiej w nocy. Adaś zameldował, że pstrągi biorą dobrze, głównie na streamery - wooly buggery. Wyholowali kilka ładnych sztuk, w tym jednego sześćdziesiątaka. Nie miał niestety zdjęcia, bo był sam na swoim poolu i nie miał mu kto zrobić. Zapytał, czy nie wybieram się na resztę nocy, ale nie chciało mi się wychodzić z ciepłego śpiwora…

Rano chłopcy potwierdzili słowa Adama. Każdy połowił nieźle, może nie sześćdziesiątaki, ale czterdziestaki plus, były też ryby w granicach pięćdziesięciu centymetrów. Upalny dzień zszedł nam na dyskusjach, ćwiczeniu rzutów – w tym łososiowego speya i kąpielach w rzece. Na ryby nie było sensu chodzić. Dopiero późnym popołudniem wybrałem się na najlepszy zdaniem moich kompanów odcinek, który był zlokalizowany może z 500 metrów od nas na prawo od naszego namiotu. Rzeka rozlewała się tu szeroko i było dość płytko, ale nurt był w miarę szybki. Było też sporo kamieni, stanowiących dobre kryjówki dla pstrągów. Próbowałem łowić głównie na streamery i wreszcie po godzinie machania muchówką i ściągania przynęty poczułem na końcu linki miły dla wędkarza opór. Uniosłem kij i po chwili wiedziałem już, że to ryba – ciężar był niewątpliwie żywy. Z radością spokojnie holowałem pstrąga starając się nie popełnić żadnego głupiego błędu. Sprawiał wrażenie sporej ryby – może nie rekordowej, ale na pewno wartej tak dalekiej wyprawy. Pstrąg, szarpiąc co jakiś czas, szedł konsekwentnie przy dnie i ani razu nie pokazał się na powierzchni - nie wykonał żadnego młynka, ani wyskoku. Gdy był już bardzo blisko i powoli zacząłem sięgać za podbierak, zauważyłem z przerażeniem, że pętelka z linki zawinęła mi się wokół szczytowej przelotki. Gdyby pstrąg teraz szarpnął, byłby koniec. Poluzowałem więc linkę, licząc, że ryba jest dobrze zapięta, sięgnąłem lewą ręka do szczytówki i szybko rozplątałem supełek. Niestety, gdy uniosłem kij i próbowałem z powrotem naprężyć linkę, nie poczułem już na oporu na końcu zestawu. Ryba zeszła. Powodem zapewne był bezzadziorowy haczyk lub to, że nie była dostatecznie głęboko zacięta. A więc porażka.

Smutny wróciłem do obozu. Tam okazało się, że łowiący kilkaset metrów dalej Tadzio też miał pięknego pstrąga na kiju i też przegrał z nim walkę. Za jakiś czas zeszli się wszyscy na umówioną kolację. Wyniki mieli niezłe. Gawędząc upiekliśmy sobie na ognisku kiełbasę. Po zjedzeniu posiłku nadzieja w nas wróciła, wrócił też dobry humor. Postanowiliśmy wypić jeszcze po lampce whisky, a potem wyruszyć na kilkugodzinne nocne łowy, na które, nie ma co mówić, ostrzyliśmy sobie już apetyty. W pewnym momencie usłyszeliśmy z oddali warkot silnika. Zza gór wyłonił się śmigłowiec. Hałas się wzmagał, po chwili helikopter był już nad naszymi głowami. Poleciał w prawo i ku naszemu przerażeniu zaczął obniżać się może 300 metrów od nas. W końcu wylądował i zgasił silnik. Usłyszeliśmy głosy ludzi rozpakowujących bagaże. Już wiedzieliśmy, że nastąpił dramat.

Oto inna grupka wędkarzy przybyła na nasze pustkowie, rozbiła namiot i odgrodziła nas od najlepszych miejscówek. Szwedzi szybko zajęli miejsca w wodzie, a potem tylko wymieniali się, nie dając nam już szans na wędkowanie w dole rzeki, na tych stanowiskach, gdzie zagęszczenie ryb było największe. Mogliśmy tylko obejść ich i iść dalej w dół, ale tam miejsca nie były już tak dobre. Poza tym marsz przez gęstwinę tundrowych brzózek był bardzo trudny. Po drodze parę razy wymieniliśmy ze Szwedami kilka zdań i z zazdrością oglądaliśmy ich trofea. Co tu dużo mówić - połowili grubo. A to wszystko mogło być nasze…

Przez kolejne dwa dni chodziliśmy zatem w lewo. Tam, aby dojść do dobrych miejsc, musieliśmy pokonać 2-3 kilometry, a na dodatek wyniki połowów były średnie. Padło wprawdzie sporo pstrągów, ale ryb okazowych już nie uświadczyliśmy. Przeważały sztuki pomiędzy 30 a 40 centymetrów.

Tak więc nasza helikopterowa wycieczka nie do końca spełniła nasze oczekiwania. A ostatniego dnia rano przeżyliśmy jeszcze moment grozy. Gdy wyszedłem z namiotu za potrzebą, ujrzałem cały świat w oparach mgły. Widoczność była bardzo ograniczona, a zaraz miał przylecieć po nas umówiony śmigłowiec. Wiadomo, że w takich warunkach to niemożliwe. A nasze zapasy żywności były już na wyczerpaniu. Gdy sobie to uświadomiłem, zmroziło mnie na chwilę. Z resztek zrobiłem dla całej grupy śniadanie, dbając wyjątkowo starannie, aby wszystko podzielić po równo – wyszło po jednej kanapce, która smakowała zresztą jak nigdy. Zrozumiałem wtedy, jak musieli się czuć ludzie w obozach, gdzie żywność była mocno racjonowana, a porcje głodowe. Gorączkowo rozprawialiśmy, co będzie dalej. Mieliśmy do wyboru – prosić naszych szwedzkich sąsiadów o wsparcie lub podzielić grupę na dwie sekcje: wędkarską i grzybiarską, które zaraz rozpoczęłyby walkę o pożywienie. Pierwszy raz w życiu stanęliśmy w obliczu sytuacji, gdy od złowienia ryby mogło zależeć to, czy będziemy mieli co zjeść, czy nie. To zupełnie inne wyzwanie, niż wędkowanie rekreacyjne. Ale dopiero wtedy można docenić prawdziwą wartość nabywanych przez lata umiejętności.

Na szczęście skrajnie zły scenariusz nie sprawdził się. Po godzinie mgła zaczęła rzednąć, aż w końcu widoczność poprawiła się na tyle, że helikopter mógł wykonać lot. Gdy usłyszeliśmy z oddali warkot silnika, poczuliśmy sporą ulgę. A potem z radością powróciliśmy do cywilizacji. Pozostała nam w głowach nauczka: na takiej wycieczce zapasy żywności muszą być większe niż zaplanowana liczba posiłków, bo zawsze musisz być przygotowany na jakąś niemiłą niespodziankę.

Spinning kontra mucha

Po powrocie do Saxnäs mieliśmy jeszcze zaplanowany dzień łowienia na okolicznych wodach. Aby nie deptać sobie po piętach, podzieliliśmy się na dwie grupy. My we dwóch z Tadziem mieliśmy łowić na rzece Kultsjöån, w miejscu wskazanym nam na mapie przez szwedzkiego przewodnika. Aby tam dojść, musieliśmy pokonać spory odcinek lasem, ale za to była szansa na brak konkurencji i nie spłoszone ryby.

Po drodze zrobiliśmy sobie jeszcze parę fotek przy pięknym wodospadzie Trappstegforsen. To niezwykle malownicza naturalna kaskada, gdzie woda spływa po stopniach skalnych, tworzących jakby schody. Gdy dojechaliśmy na wskazane miejsce na skraju lasu, zaparkowaliśmy samochód i ubraliśmy wodery. Następnie czekał nas półgodzinny marsz. Ze sporą ilością sprzętu i wędkami w rękach nie było nam łatwo, musieliśmy też pokonać dość strome zejście w dół do jeziora. Potem brzegiem jeziora doszliśmy do ujścia rzeki. Tworzyła ona tam usłany głazami przelew. Poniżej szypotów najpierw był pas spienionej kipieli, a potem dość głęboka i spokojna bania z wyraźnie płynącą wodą.

Postanowiłem tym razem łowić na spinning, a Tadzio pozostał wierny metodzie muchowej. Na początku nie mieliśmy żadnych brań, ale gdy zaczęło zmierzchać, zanotowałem pierwsze uderzenie w spienionej wodzie. Na jedną z moich ulubionych przynęt – horneta firmy Salmo. Pstrąg wywinął parę młynków i już miałem go w dłoni. Miał trzydzieści kilka centymetrów. W miarę upływającego czasu, gdy stawało się coraz ciemniej, notowałem coraz więcej brań. Apogeum nastąpiło, gdy ściemniło się na dobre i niewiele już widziałem. Wówczas terkot grającego kołowrotka oznajmiał mi atak każdego kolejnego pstrąga. W ten sposób skutecznie wyholowałem tej nocy 8 pięknych potokowców, z których największy miał 50 centymetrów, a kilka dalszych około czterdziestu. Niektóre miały piękny miedziany kolor, inne były bardziej złociste. Wszystkie padły na tego samego woblera.

Tadzio niestety nie złowił nic. W takich warunkach skuteczność spinningu w porównaniu z muchą była zabójcza, głównie ze względu na wytwarzane przez wobler silne drgania, co procentowało szczególnie przy niedostatku światła, a także nieporównywalną długość i celność rzutów. Muchówka, ze względu na znajdujące się za nami krzaki, miała tu mocno ograniczone możliwości. Tym razem ja byłem szczęśliwy jak dziecko, ale Tadzio również cieszył się razem ze mną, nie okazując żadnych oznak zdenerwowania. Prawdziwy angielski gentleman wędki.

Powrót w środku ciemnej nocy przez las był małym koszmarkiem. Zdarzyło mi się nawet upaść z całym niesionym majdanem, gdy noga zapadła mi się w jakiś dół. Ale jakoś się udało dotrzeć do samochodu, a potem do domu. A następnego ranka przyrządziłem z czterech zabranych ryb pysznego tatara.

Smakował jak zwykle wybornie. Takie wspaniałe dania są dla mnie na wyprawach nieodłącznym uzupełnieniem wędkowania. A do tego biesiadowanie wraz z przyjaciółmi i długie dyskusje o przeżytych wspólnie wędkarskich przygodach - tych pięknych chwil nikt nam już nie odbierze.

Piotr Motyka

Saxnäs, sierpień 2014


Galeria zdjęć





Więcej o blogu

Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!

Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.

Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.

Zapraszam serdecznie!

Siedziba biura

EVENTUR FISHING
ul. Roentgena 23 lok. 21, III piętro
02-781 Warszawa

biuro czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 09.00-17.00

telefon: + 48 22 894 58 12
faks: + 48 22 894 58 16